[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zwiat zataczał się wokół niego. Zaczął padać śnieg. Wyciągnął nogi. z przodu, jakaś plama,
zamazana sylwetka. Przedarł się przez woale śniegu, który teraz - jak się zdawało
- padał z dołu do góry - niczym bańki mydlane.
Zbli\ył się do poszarpanego kształtu.
Jak pływak zbli\ał się do niego - niezdolny otworzyć ust by wymówić choć słowo,
sparali\owany strachem, \e utonie - utonie i nie dowie się, nigdy nie pozna.
Ju\ nie kontrolował swego ruchu. Rzucało nim naprzód, jak fala morska w czas przypływu
bije o wrak. w końcu, tu\ przed tym, zdołał się zatrzymać.
Pewne rzeczy nie ulegają zmianie. Są to rzeczy, które ju\ dawno temu przestały istnieć jako
przedmioty i pozostają teraz jedynie jako nie - do - zapisania - w - kalendarzu czyste mo\liwości poza
przepływem strumienia pierwiastków zwanych Czasem.
Tam oto stał Render. Nie przejmował się, czy Fenris go dopadnie i zje jego mózg. Zamknął
oczy, nie mógł jednak przestać widzieć. Tym razem było to niemo\liwe. Ale niczym się nie
przejmował. Lwia część jego samego le\ała martwa u jego stóp.
l znowu skowyt. Za nim pojawił się szary kształt.
Zgubę niosące oczy i krwawy pysk zamajaczyły we wnętrzu samochodowego wraka, zęby
wgryzły się w stal, szkło, wciskały się do środka w poszukiwaniu...
- Nie! Brutalu! Prze\uwaczu truchła! - krzyknął. - Umarli są święci! Moi umarli są święci!
Miał w ręku skalpel. Wprawnym ruchem rozpłatał ścięgna, odkrył sploty mięśni w zastygłych
ramionach, miękki \ołądek, powrósła arterii.
Płacząc, poćwiartował potwora, członek po członku, a on krwawił i krwawił plugawiąc pojazd
i szczątki w jego wnętrzu swoją piekielnie - zwierzęcą posoką, ociekając krwią, tocząc obmierzłe
płyny, a\ cała równina się zaczerwieniła i poskręcała nad nimi.
Render upadł na przerdzewiałą maskę i było miękko, ciepło i sucho, i zapłakał nad nim.
- Nie płacz - powiedziała.
A potem wisiał na jej ramieniu, mocno przywierając do jej boku, potem szli brzegiem
czarnego jeziora pod księ\ycem, którym był Wedgewood. Na ich stole płonęła jedna, jedyna świeca.
Zbli\yła kieliszek do jego warg.
- Proszę, wypij.
- Tak. Napój mnie. Wypił wino, łagodne i lekkie, i rozpromienił się wewnątrz. Czuł, jak
wracają mu siły.
- Jestem...
- ... Render. Zniący - plusnęło jezioro.
- Nie!
Odwrócił się i znowu pobiegł, szukając wraka. Musiał wrócić.
- Nie mo\esz.
- Mogę! - krzyknął. - Mogę, jeśli spróbuję....
śółte płomienie zawirowały w gęściejącym powietrzu. śółte wę\e. Skręcały się, płonęły,
płonęły, wokół jego kostek. Potem przez mroki, dwugłowy i zwalisty, nadciągał jego Przeciwnik.
Potoczyły się za nim kamyki. Przytłaczający odór wykręcił mu nos w drugą stronę, odrzucił
go, o parę kroków.
- Zniący! - ryknęła jedna z głów.
- Wróciłeś, \eby wyrównać rachunki! - zawołała druga. Render patrzył. Usiłował sobie
przypomnieć.
- Nie dla wyrównania rachunków, Thaumielu - powiedział. - Powaliłem cię i zakułem
w łańcuchy... za Rothmana, tak, to był Rothman... kabalista.
Zakreślił w powietrzu pentagram.
- Wracaj do Oliphoth. Wypędzam cię.
- Tutaj jest Oliphoth.
- ... przez Khamaela, anioła krwi, przez wrogów Serafina, w imię Elohim Gebor, zaklinam cię,
byś zniknął!
- Nie tym razem - zaśmiały się obie głowy.
Dał krok naprzód.
Render cofnął się powoli, choć nogi miał spętane przez \ótłe wę\e. Czuł, jak z tyłu otwiera się
otchłań. Zwiat był niczym rozpadająca się układanka. Widział, jak części się oddzielają.
- Zgiń.
Gigant zagrzmiał śmiechem obu łbów.
Render potknął się.
- Tędy, kochanie!
Stała w małej grocie po prawej stronie.
Potrząsnął głową i dał krok ku otchłani.
Thaumiel sięgał ku niemu.
Render zachwiał się na krawędzi przepaści.
- Charles! - krzyknęła, a wraz z jej płaczem rozpadł się świat.
- Zatem Yernichtung - odpowiedział, spadając. - Dołączę do ciebie w ciemności.
l tak wszystko dobiegło końca.
- Chciałbym się widzieć z doktorem Charlesem Renderem.
- Przykro mi, to niemo\liwe.
- Ale ja wynająłem odrzutowiec tylko po to, \eby tu przylecieć i mu podziękować. Jestem
innym człowiekiem! Zmieniłem \ycie!
- Przykro mi, panie Erikson. Gdyby pan zadzwonił dziś rano, powiedziałbym panu, \e to
niemo\liwe.
- Panie, jestem Przedstawiciel Erikson... a Render kiedyś wyświadczył mi wielką przysługę.
- Wobec tego niech pan wyświadczy teraz małą przysługę Renderowi i wraca do domu.
- Nie ma pan prawa zwracać się do mnie w ten sposób.
- Jak pan widzi, właśnie się zwracam. Proszę wyjść. Mo\e w przyszłym roku...
- Ale parę słów mo\e zdziałać prawdziwe cuda...
- Proszę mi ich oszczędzić!
- Prze... przepraszam.
Urocze było to na pewno, zaró\owione świtem - falująca, parująca powierzchnia morza -
wiedział jednak, \e i to musi się skończyć. Zatem...
Zszedł po schodach z wysokiej wie\y i wszedł na dziedziniec. Ruszył w stronę ró\anej altanki.
Stanął przy wejściu i spojrzał na wyrko, które stało po środku.
- Dzień dobry, milordzie.
- I wzajemnie - odrzekł rycerz, łącząc swą krew z ziemią, kwiatami, trawą, krew wypływającą
z jego rany, cieknącą po zbroi, skapującą z koniuszków palców. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gabrolek.opx.pl