[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na pewno zaufasz niewłaściwej osobie". Ale nie miałem wyboru. Jakie miało znaczenie to, czy umrę tam na statku,
czy w łapach Sabatiniego? Lepiej byłoby, gdybym zginął w Feniksie, wierząc w przyszłość, śniąc o innym świecie.
Helikopter z cichym świstem opadał przez ciemność nocy i wreszcie wylądował miękko. Wysiedli i wyciągnęli mnie
za sobą. Sabatini trzymał mnie, a dwaj pozostali ściągnęli mundury. Pod nimi mieli znane mi, czarne stroje. Potem
oni mnie trzymali, a Sabatini zdjął mundur, Sabatini trzymał mnie znowu, a mały Agent zapalił latarkę. Pod krzakami
leżeli trzej mężczyzni. Byli prawie nadzy. Nie żyli.
Dwaj Agenci wciągnęli królewskie mundury na martwe ciała. Stałem spokojnie, przyglądając się temu. Czułem, jak
drętwieją mi ramiona. Kiedy skończyli, poprowadzili mnie przez krzaki do niskiego, ciemnego auta. Wepchnęli mnie
na tylne siedzenie. Silnik zachrypiał i zaczął pomrukiwać cicho. Wyjechaliśmy na gładką, ciemną szosę. Nabraliśmy
szybkości i mknęliśmy bez świateł. Czas mijał, a podróż, zdawała się ciągnąć bez końca.
Wreszcie pojawiły się światła Królewskiego Miasta, oblewając niskie chmury posępną czerwienią. Skręciliśmy w
drogę, przypominającą pokryty koleinami wiejski gościniec. Telepaliśmy się po niej dosyć długo, jadąc trochę
wolniej. Nie miałem pojęcia, dokąd jechaliśmy. Na końcu tej drogi wznosiła się w niebo wysoka, masywna góra
zasłaniająca gwiazdy. Zatrzymaliśmy się przed nią.
Wyciągnęli mnie z auta i Sabatini zniknął w ciemności. Usłyszałem jakiś brzęk i jękliwy zgrzyt. Drzwi otwierały się z
trudem. Jakiś otwór ział jeszcze, gęściejszą ciemnością. Wielki Agent pociągnął mnie do przodu. Zatrzymałem
się, żeby po raz ostatni spojrzeć na gwiazdy, migocące wśród chmur.
Silne szarpnięcie wrzuciło mnie w czerń. Nikłe światło pojawiło się w ciemności. Migotało niepewnym blaskiem.
37
Przed nami szeroki korytarz, pełen kurzu, o ciemnych, kamiennych ścianach. Zwiatło posuwało się do przodu, a my
za nim, bez końca, korytarzem, w dół po stromych schodkach, kilka kroków poziomo i znowu w dół, w dół, ciągle w
dół. Na ścianach pojawiły się krople, czasami jakiś krystaliczny osad zabłysnął w świetle. Wchodziliśmy w głąb
ziemi za tańczącym światłem.
Zatrzymaliśmy się w ciemnym pokoju. Wyczuwałem, że jest ogromny, było zupełnie ciemno, ale nie wydawało mi
się, że ściany naciskają na mnie. Sabatini pokazał coś ręką. ze światłem. Jego kumple zapalili drewniane
pochodnie umocowane w zardzewiałych kinkietach. Zamigotały i zapłonęły dymiąc. Rozejrzałem się po pokoju. Był
duży, niewykończony i przypominał jaskinię. Z sufitu kapała woda. Na nierównej, kamiennej podłodze i przy
ścianach stały dziwne przyrządy z żelaza, drewna i sznurów.
Powoli przeniosłem wzrok na Sabatiniego. Obserwował moją twarz i uśmiechał się.
- Widzę, że mój pokoik wywarł na tobie wrażenie - powiedział cicho. -Znasz pracę swoich braci. Ja też jestem
pewnego rodzaju naukowcem, a to jest moje laboratorium. To tutaj badam istotę prawdy - i metody jej odnajdywania.
To fascynujące zajęcie i wydaje mi się, że odkryłem pewne podstawowe prawa, które uszły uwadze filozofów.
Rozejrzał się po pokoju.
- Stary Baron, który kazał zbudować ten zamek i zadbał o wyposażenie tego pokoju, miał wiele dobrych pomysłów,
ale jak sądzę nie był filozofem. To było tylko jego hobby. Zciany tutaj drżały kiedyś od krzyków, jęków i skowytów
rozkoszy. To on skowyczał z rozkoszy. Ale teraz pokój należy do mnie, a my szukamy prawdy. Gdzie jest kamyk?
Trudno wzruszyć ramionami, kiedy ma się ręce zawiązane do tyłu, ale udało mi się to. Jest tylko jeden sposób, by
nie powiedzieć czegoś zle. Milczenie. Niezależnie od tego, co będzie się działo, będę milczał.
Sabatini przyglądał mi się z uśmiechem i kiwnął na jednego z Agentów. Mały ciemny typek o błyszczących oczach
wytrząsnął nóż z rękawa i stanął za mną. Mimo woli wyprostowałem się. Coś świsnęło w powietrzu. Moje ręce
opadły, uwolnione. Zwisały bezwładnie. Chciałem rozetrzeć ślady po sznurach, ale Powstrzymałem się.
- Ból to coś dziwnego - stwierdził uprzejmie Sabatini. - U niektórych działa jak bodziec wprawiający w ruch język.
Uwalnia rozmaite rzeczy, prawdę 1 kłamstwo, nieważne co, byle zadowoliło pytającego. Trudno wyłowić to, co się
chce. Dla innych jest klinem rozdzierającym duszę, żeby zrobić miejsce na inne uczucia. Dla jeszcze innych jest
kneblem, zaciskają na nim mocno zęby i nawet śmierć ich nie rozewrze. Zastanawiam się, do jakiego rodzaju
należysz.
. Ja też się zastanawiałem, ale nie dałem tego po sobie poznać. Gapiłem się na n|ego obojętnym wzrokiem.
Pomimo masywnego nosa jego twarz była
uśmiechnięta i łagodna. Ale oczy nie były uśmiechnięte. Były twarde, zimne i przenikliwe. Patrzyły we mnie i
widziały zbyt wiele. Ale nie spuściłem wzroku.
- Chodz - powiedział - pooglądaj sobie. Myślę, że cię to zainteresuje, bo należysz do ciekawskich.
Oprowadzał mnie po jaskini, pokazując rozliczne przyrządy, które walały się po podłodze i szpeciły ściany*
Opowiadał mi, jak działają i co robią z człowiekiem. W jego głosie brzmiała czułość, świetnie dobierał słowa.
Ukazywały mi się niezliczone tortury i ciarki przebiegały mi po plecach.
Niektóre narzędzia miały kolce, niektóre ostrza noży, inne liny i koła. Były tam małe klatki, w których człowiek nie
mógł ani siedzieć, ani stać. Były też buty i rękawice ze śrubami do przykręcania.
- Wszystko zawsze pasuje powiedział Sabatini na tym polega ich piękno. Pokazywał mi stare, ciemne plamy,
omawiał je z błyszczącymi oczami. Ale
było tam za dużo przyrządów, za dużo plam. W końcu jego miękki, mruczący głos przestał do mnie docierać,
patrzyłem, ale nie widziałem.
- Wszystko jest genialne - powiedział wreszcie - podziwiamy mistrzostwo wykonania i zręczność. Smarujemy koła
i śruby, ostrzymy noże i kolce, zmieniamy liny. Ale ostatecznie te przyrządy nie osiągają celu. Są zbyt wspaniałe.
Oszałamiają. Za bardzo skomplikowane, zbyt wiele części. Brakuje jednego: dramatycznego aspektu, który
przyciągnąłby umysł jak symbol, nie pozwolił o sobie zapomnieć. To właśnie jest podstawą w docieraniu do prawdy.
My nie torturujemy. Nie chcemy męczyć ciała. Stosujemy jedynie łagodny bodziec. Torturujemy umysł.
Mogłem się na niego rzucić. Mogłem uderzyć go i biec do drzwi. Ale wiedziałem, że nie mam szansy, a taka próba
byłaby przyznaniem się do słabości. Nie, lepiej było poddać się i milczeć. Bez obciążania się nieudaną ucieczką,
byłem już i tak dość słaby.
Poprowadził mnie z powrotem do sklepionego przejścia, przez które się tu dostaliśmy. Na stole leżała kolekcja igieł,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]