[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Obejrzawszy jak najstaranniej jego przetrąconą nogę, przyszedł do wniosku, że jest zepsutą
zupełnie. Trzeba było szkapę na nic niezdatną udusić. Założył jej też, nie zwlekając, linkę na
kark, przywiązał ją do wagi od orczyków, wlokącej się za parą jego koni, plunął w garść i
popędził je, tnąc z całej mocy. Konie nagle szarpnęły, pętlica zdusiła gardziel skazańca i
zwaliła go na ziemię. Za chwilę jednak moriturus zerwał się i pobiegł cwałem za ciągnącą go
parą, stąpając ostrym szpicem nagiej piszczeli po błocie i po kamieniach.
Chłop spojrzał i aż zakrył sobie oczy z obrzydzenia. Zaraz odwiązał linkę i dał pokój
egzekucji. Zaprzągł konie do wozu i odjechał. Po południu zjawił się z kozikiem i zdjął skórę
z konia zastrzelonego przez ułanów. Została tylko do wzięcia skóra na koniu jeszcze żywym.
Chłopowina medytował, roztrząsał sprawę i rozpatrywał ją z rozmaitych punktów. Mógłby
zdechlaka zarznąć kozikiem i załatwić całą rzecz za jednym zamachem, ale nie chciało mu się
"paprać" moralnie i fizycznie. Z drugiej strony - bał się nie na żarty, aby ktoś w nocy nie
zakradł się cichaczem, nie zatłukł szkapy i skóry z niej nie ściągnął. Koniec końców, tknięty
jakimś skrupułem, rzekł do leżącej:
37
- Ej - a dychaj se tu... I tak na jutro na rano kopyta wyciągniesz. Spracowałem się. Pan
Jezus miłosierny pobłogosławił mnie grzesznemu... Może i nikt nie widział, może i nie
przyjdzie po skórę. Dobre i to. Dychaj se tu, niebogo, dychaj...
Na uboczu względnie do tego kierunku, w jakim zdążał Winrych, były w równym polu
doły kartoflane. Ponieważ okazało się, że grunt przepuszczał wodę do wnętrza tych
dworskich piwnic zimowych, więc przeniesiono je w inne miejsce, a jamy owe chwastem
zarosły. Krzaki berberysu zagaiły ich dno i ściany. Belki ocembrowania pozapadały się wraz
z bryłami gliny, tworząc lochy i katakumby, pełne teraz wodnistego błota. Do jednej z tych
dziur zaciągnął włościanin nad wieczorem trupa powstańca i zwłoki konia obdartego ze
skóry. Zepchnął je pospołu do jednego lochu, uwikłał żerdzią między dylami i zielskiem i
narzucił z wierzchu trochę gliny, aby tego żeru wrony nie wytropiły.
Tak bez wiedzy i woli zemściwszy się za tylowieczne niewolnictwo, za szerzenie
ciemnoty, za wyzysk, za hańbę i za cierpienie ludu, szedł ku domowi z odkrytą głową i z
modlitwą na ustach. Dziwnie rzewna radość zstępowała do jego duszy i ubierała mu cały
widnokrąg, cały zakres umysłowego objęcia, całą ziemię barwami cudnie pięknymi. Głęboko,
prawdziwie z całej duszy wielbił Boga za to, że w bezgranicznym miłosierdziu swoim zesłał
mu tyle żelastwa i rzemienia...
Nagle w śmiertelnej ciszy jesiennego zmroku przeleciało nad ziemią rozpaczliwe końskie
rżenie. Chłop się zatrzymał i nakrywszy oczy dłonią od blasku, patrzał pod zachód słońca.
Na tle zorzy liliowej widać było konia, wspartego na przednich nogach. Miotał łbem,
wykręcał go w stronę grobu Winrycha i rżał.
Trzepały się nad tym żywym trupem, wzlatywały, spadały i krążyły wron całe gromady.
Zorza szybko gasła. Zza świata szła noc, rozpacz i śmierć.
38
SIAACZKA
W nie najlepszym humorze powrócił do domu doktór Paweł Obarecki z winta, za
pośrednictwem którego składał uroczyście życzenia księdzu plcbanowi wraz z aptekarzem,
poczciarzem i sędzią w ciągu ośmnastu godzin z rzędu. Powróciwszy, drzwi gabinetu
zamknął tak szczelnie, aby się do niego nikt, nie wyłączając dwudziestoczteroletniej
gospodyni, wedrzeć nie mógł - usiadł przy stoliku i wpatrywał się przede wszystkim z uporem
w okno, bez żadnego zresztą wyraznego powodu, następnie zaś zajął się bębnieniem palcami
po stole. Czuł najwyrazniej, że opanowywać go zaczyna "metafizyka".
Wiadomą jest rzeczą, że człowiek kultury, wyrzucony 'przez pęd odśrodkowy niedostatku z
ogniska życia umysłowego do Klwowa, Kurozwęk lub - jak doktór Obarecki - do
Obrzydłówka, podlega z upływem czasu, wskutek dżdżów jesiennych, braku środków
komunikacji i absolutnej niemożności mówienia w ciągu sezonów całych - stopniowemu
przeistaczaniu się w twór mięsożerno-roślinożerny, wchłaniający nadmierną ilość butelek
piwa i poddany atakom nudy, osłabiającej aż do takiego stanu, jaki graniczy z usposobieniem
poprzedzającym wymioty. Zwyczajną nudę małomiasteczkową połyka się bezwiednie, jak
bezwiednie zając połyka jajka tasiemca rozproszone na trawie przez psy. Od chwili
zagnieżdżenia się w organizmie bąblowca: "najzupełniej mi jest wszystko jedno" - zaczyna
się właściwie proces umierania. Doktór Paweł, w epoce jego życia, o której mówię, zjedzony
już był przez Obrzydłówek wraz z mózgiem, sercem i energią - zarówno potencjonalną, jak
kinetyczną. Doświadczał nieprzezwyciężonego wstrętu do czytania, pisania oraz rachowania,
mógł całymi godzinami spacerować po gabinecie lub leżeć na szezlongu choćby z nic
zapalonym papierosem w zębach, w tęsknym, dokuczliwym i bolesnym niemal oczekiwaniu
na coś, co się stać musi, na kogoś, kto musi nadejść, mówić cokolwiek, choćby kozły
przewracać, w natężonym wsłuchiwaniu się w szmery i szelesty zwiastujące przerwanie ciszy,
która dławi i przygniata niejako do ziemi. Szczególniej dokuczała mu zazwyczaj jesień. W
ciszy jesiennego popołudnia, zalegającej Obrzydłówek od przedmieścia do przedmieścia, było
coś bolesnego, coś, co poduszczało do wołania o pomoc. Mózg, opleciony niby miękkim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]