[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mnie zabrała. Na domiar złego miałam na nogach nowe tenisówki,
odrobinę za ciasne, bo zawsze przy kupowaniu butów chciałam, żeby
stopy wydawały się jak najmniejsze, a właśnie one rosną mi najszybciej.
Tenisówki dały mi się we znaki. Były ozdobione lamówkami, które
obcierały mi stopy, szczególnie na piętach, ale znosiłam to dzielnie, nie
chcąc psuć nikomu humoru, nawet sama sobie się dziwiłam, że potrafię
tak po cichu cierpieć.
Odpoczęłyśmy trochę na górze i jazda na dół. To już było łatwiejsze, ale
dla mnie po kilkudziesięciu krokach zaczęła się nowa męka, bo zaczęły
mnie na odmianę cisnąć lamówki umieszczone na palcach. Zaczęłam
zostawać w tyle, a gdy mama już kilka razy obejrzała się niecierpliwie,
zacisnęłam zęby i przeskakując z nogi na nogę poszłam przodem.
- Kasiu, przestań podskakiwać, idz równym krokiem, bo się zmęczysz! -
upominała mama.
Nie posłuchałam. Gdyby wiedziała, że podskakiwałam po to, żeby nie
było widać, jak kuleję, dopiero by było!
Po półgodzinnym z górki na pazurki" byłyśmy już prawie w wiosce. Tu
jednak odwaga wszystkie nas opuściła. Przed pierwszymi domkami
zatrzymałyśmy się i pewnie dużo czasu by upłynęło, zanim by nas wieś
murzyńska obejrzała, gdyby nie sami jej mieszkańcy, którzy widać
wypatrywali już nas, gdy schodziłyśmy z góry, bo zaczęli wychodzić na
nasze spotkanie.
Najpierw pojedynczo, potem grupkami zaczęli się do nas zbliżać i
wkrótce byłyśmy otoczone tłumem kobiet, golutkich dzieci i półnagich
mężczyzn. Niektóre kobiety ubrane były w pstrokate suknie, a raczej
zwoje materiału o bardzo krzyczących kolorach, inne miały tylko spódnice
i naszyjniki, mężczyzni nosili spodenki albo tylko długie, proste białe
RS
32
koszule, sięgające prawie do kostek. Tłumek posuwał się z nami do
wioski. Zapanowała ogólna wesołość. Kiedy przekonali się, że przyszły
same kobiety i wyraznie w przyjaznych zamiarach, zaczęli bardzo dużo
mówić, gestykulować i ciągnąć nas w różne strony.
Spojrzałam na mamę. Wyglądała niewyraznie. Rozsyłała dokoła lekko
wystraszone uśmiechy i rzucała od czasu do czasu w tłumek jedyne
słówko murzyńskie, jakie znała:
- Dziambu.
- Dziambu - odpowiadali i dalej ciągnęli nas do wioski.
Zauważyłam, że nie wyszła na nasze spotkanie ani jedna kobieta z
dzieckiem na ręku. Mama zatrzymała się zdecydowanie przed jednym z
domków i otworzyła plecak z ubraniami. Nikt się nie kwapił do handlu.
Zaczęła więc wyjmować i pokazywać moje sukienki, kamizelki i majtki, a
wtedy golutkie dzieci przepychały się do pierwszego rzędu. Koło mnie
stanął mały chłopak, czarny jak węgielek, i patrzył na mnie wielkimi
okrągłymi oczyma. Trzymał w ręce kij. Wyglądał przyjaznie, ale ten kij
trochę mnie niepokoił, więc przemówiłam do niego:
- Dziambu.
- Dziambu. - Mały był wyraznie ucieszony.
Na tym się nasza rozmowa skończyła, ale kij już nie wydawał mi się taki
straszny.
- Flour - mówiła mama, ale angielskie słowo trafiało w próżnię. - Mąka,
kurczęta, owoce. Czy ktoś mówi po angielsku?
- English? - powtórzył ktoś w tłumie i zaraz przyprowadzono młodego
Murzyna, który podszedł do mamy.
- Tak, ja mówię. Czego sobie życzycie?
No i zaczął się handel. Moje ubrania w mig powędrowały do rąk
czarnych kobiet i wkrótce plecak mamy zrobił się pusty. Coś tam jeszcze
dopłacała, ale to nawet nie były szylingi, zaledwie centy, i zaraz zaczęła u
naszych stóp wyrastać górka złożona z wiązek pięknych bananów,
pomarańczy, ananasów, woreczków z mąką i kilku związanych,
szamoczących się kur.
Mama dała jeszcze szylinga Murzynowi, który mówił po angielsku,
żeby pomógł nam to wszystko donieść na szczyt góry. Zgodził się z
radością i jeszcze wyniósł z domku dla mnie wyrzezbioną z czarnego
drzewa figurkę klęczącej Murzynki z dużą liczbą srebrnych obrączek na
nienaturalnie długiej szyi. Jego młoda żona dała nam znak, żebyśmy
RS
33
poczekały, wbiegła do domku i wytaszczyła zeń, za rączki jak psiaka,
maleńkie, może roczne dziecko. Podniosła je do góry i wyszczerzyła zęby
w oczekiwaniu.
Mama osłupiała, bowiem w pierwszej chwili wydało się jej, że Mu-
rzynka chce nam sprzedać maleństwo, ale w porę zabrał głos tata i zapytał,
czy podoba się nam dziecko. Mama pogłaskała czarnuszka, pochwaliła, a
Murzynka nie posiadała się z radości. Dziecko było rzeczywiście śliczne.
Miało okrągłą maleńką buzię, wielkie oczka i śliczne, lśniące czarne
włoski poskręcane jak futerko karakułowe. Ja też podeszłam i pogłaskałam
malca po włoskach. Nigdy nie dotykałam nic bardziej miękkiego!
Po obejrzeniu dziecka mama zupełnie się ośmieliła i zapytała, czy może
zajrzeć do wnętrza domu. Murzyni trochę się naradzali, ale w końcu
pozwolili. Chata była okrągła, zbudowana z gliny, pobielona i pokryta
spiczastym trzcinowym dachem. Nie miała ani jednego okna, ani łóżka,
ani stołu, ani w ogóle żadnego sprzętu, tylko maty i jakieś rozrzucone na
nich gałgany. Przed domem oparte o ścianę suszyły się garnki i dzbany
gliniane, a także książki, które Murzyni kładli na głowę przy noszeniu
ciężarów. Ognisko paliło się przed domkiem, ale wewnątrz też było
palenisko, widocznie używane w czasie pory deszczowej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]