[ Pobierz całość w formacie PDF ]
brakowało drzwi frontowych, ogród budził mordercze instynkty, a podjazd zamienił
się w bagnisko.
I to miał być jego zamek, jego schronienie przed światem, który dał mu
niestrawność i majątek. Azyl z dala od hałaśliwego miasta, miejsce, gdzie Maggie
mogła hodować ró\e, a dzieci - oddychać świe\ym powietrzem. Na to jednak trzeba
było poczekać. "Do cholery, w tym tempie budowa przeciągnie się do następnej
wiosny. Kolejna zima w Londynie." Na samą myśl o tym cię\ko zrobiło mu się na
sercu.
Maggie osłoniła go swą czerwoną parasolką.
- Gdzie są dzieci? - zapytał.
- W hotelu - zaśmiała się. - Doprowadzają do szału panią Blatter.
Enid Blatter znosiła jego pociechy ju\ przez sześć weekendów. Sama kiedyś
miała dzieciaki i zajmowała się Debbie i łanem, nie tracąc zimnej krwi. Ale nawet jej
humor i cierpliwość miały swoje granice.
- Lepiej wracajmy ju\ do miasta.
- Nie, proszę, zostańmy jeszcze dzień, dwa. Pojedziemy w niedzielę
wieczorem. Chcę, \ebyśmy wszyscy wybrali się w niedzielę na uroczystości
do\ynkowe.
Teraz z kolei Roń się skrzywił.
- O cholera.
- To cząstka wiejskiego \ycia, Ronnie. Jeśli mamy tu \yć, musimy wtopić się w
społeczność.
Kiedy był w takim nastroju, marudził jak dzieciak. Poznała go na tyle dobrze,
\e wiedziała, jakie teraz padną słowa.
- Ja nie chcę.
- Nie mamy wyboru.
- Mo\emy wracać dzisiaj.
- Ronnie...
- Nic tu nie mamy do roboty. Dzieciaki się nudzą, ty zmizerniałaś...
Twarz Maggie skamieniała; kobieta nie zamierzała ustąpić ani o cal. Znał tę
twarz tak samo dobrze, jak ona jego marudzenie.
Wbił wzrok w kału\e, zbierające się w miejscu, które być mo\e kiedyś nazwie
swoim ogrodem. Jakoś nie mógł sobie tam wyobrazić trawy ani ró\, nagle wydało mu
się to nierealne.
- Ronnie, jeśli chcesz, to wracaj do miasta. Wez dzieciaki. Ja tu jeszcze
zostanę. Przyjadę pociągiem w niedzielę wieczorem.
"Sprytna - pomyślał. - Lepiej ju\ było się poddać. Dwa dni samotnego
doglądania dzieciaków? Nie, dziękuję."
- OK, wygrałaś. Pójdziemy na te diabelne do\ynki.
- Męczennik.
- O ile nie będę musiał się modlić podczas mszy.
Amelia Nicholson wbiegła do kuchni, niezwykle blada, i na oczach matki
zemdlała. Zielony sztormiak był tłusty od wymiocin, zielone kalosze - zalane krwią.
Gwen zawołała Denny'ego. Ich dziewczynka dr\ała, usta bezskutecznie
próbowały wymówić jakieś słowo czy te\ słowa.
- Co jest?
Denny z rumorem zbiegł ze schodów.
- Na litość boską...
Amelia znów wymiotowała. Twarz miała siną.
- Co się jej stało?
- Właśnie weszła. Lepiej zadzwoń po pogotowie. Denny poło\ył dłoń na jej
policzku.
- Jest w szoku.
- Karetkę, Denny... - Gwen ściągnęła z ramion dziewczynki sztormiak i
rozluzniła jej bluzkę. Denny powoli wstał. Przez zachlapane deszczem okno widział
podwórze; wrota stodoły, targane przez wiatr, otwierały się i zamykały. Ktoś tam był
w środku, coś mignęło.
- Na litość boską... karetkę! - powtórzyła Gwen.
Denny nie słuchał. Ktoś zakradł się do jego stodoły, na jego ziemię, a tacy
natręci zasługiwali tylko na jedno.
Jak na złość, wrota stodoły znów się otwarły. "Tak! Intruz."
Cofnął się w głąb.
Denny chwycił stojącą koło drzwi strzelbę, w miarę mo\ności nie spuszczając
z oczu podwórka. Za jego plecami Gwen zostawiła Amelię na podłodze i dzwoniła po
pomoc. Dziewczynka ju\ pojękiwała; wyjdzie z tego. Po prostu, przestraszył ją jakiś
parszywy intruz i tyle. Na jego ziemi.
Otworzył drzwi i wyszedł na podwórze. Miał na sobie koszulkę z krótkimi
rękawami i czuł kąśliwy powiew zimnego wiatru, ale przynajmniej przestało padać.
Ziemia lśniła od deszczu, a z ganku i okapów spadały krople wody, wtórując jego
krokom nerwowym bębnieniem.
Wrota stodoły znów się uchyliły i tym razem pozostały otwarte. Nie zauwa\ył
nic szczególnego. Zaczai się zastanawiać, czy nie dał się zwieść grze cieni...
Jednak nie. Dostrzegł jakiś ruch. Stodoła nie była pusta. Ktoś, nie kucyk,
nawet w tej chwili go obserwował. "Zobaczą strzelbę i spocą się ze strachu. Proszę
bardzo: W taki sposób włazić na cudzy teren. Niech myślą, \e chcę im odstrzelić
jaja."
Sześcioma pewnymi krokami przemierzył odległość dzielącą go od stodoły i
wszedł do środka.
Trafił butem na \ołądek kucyka. Jedna z nóg zwierzęcia le\ała na prawo od
Denny'ego, górna jej część była ogryziona a\ do kości. W kału\ach gęstniejącej krwi
odbijały się dziury w dachu. Zemdliło go od tej jatki.
- Dobra jest - wyzwał cienie. - Wychodzić! - Podniósł strzelbę. - Słyszysz mnie,
sukinsynu? Wyłaz, powiedziałem, albo wyślę cię do Królestwa Niebieskiego.
Był gotów to zrobić.
Pomiędzy snopami siana, po drugiej stronie stodoły, coś się poruszyło. "Mam
tego skurwysyna" - pomyślał Denny. Intruz wstał i popatrzył na farmera z wysokości
dziesięciu stóp.
- Jee-zuu!
I nagle, bez ostrze\enia, natarł na Denny'ego. Sunął jak lokomotywa, pewnie i
nieuchronnie. Farmer strzelił, kula weszła w pierś, ale napastnik nawet nie zwolnił.
Nicholson odwrócił się i uciekł. Buty ślizgały się na kamieniach, nie mógł więc
nabrać dostatecznej szybkości. Tamten w dwóch susach znalazł się za jego plecami.
Za trzecim go dopadł.
Gwen, usłyszawszy strzał, wypuściła słuchawkę. Dopadła do okna akurat w
chwili, gdy jej słodki Denny znalazł się w cieniu ogromnej sylwetki. Olbrzym wyjąc po-
rwał go i cisnął w powietrze jak worek pierza. Bezradnie patrzyła, jak ciało mę\a
skręca się w kulminacyjnym punkcie lotu, by zaraz runąć na ziemię. Rąbnęło o
podwórze z hukiem, który odczuła ka\dym nerwem. Olbrzym niczym strzała dopadł
do niego i wgniótł w błoto jego kochaną twarz.
Krzyknęła i spróbowała stłumić ten krzyk dłonią. Za pózno. Dzwięk ju\ się
wydobył i olbrzym spojrzał na nią, patrzył prosto na nią, nienawistnym wzrokiem
przeszywając okno. O Bo\e, zobaczył ją i teraz szedł po nią, sadząc wielkimi krokami
przez podwórze i uśmiechając się złowrogo.
Gwen podniosła Amelię i objęła ją mocno, wciskając twarz dziewczynki w swą
szyję. Mo\e nie widziała? Na pewno nie widziała. Plaskanie stóp uderzających o
mokrą ziemię, przybrało na sile. Cień olbrzyma wypełnił kuchnię.
- Jezu, pomó\ mi.
Napierał na okno, był tak ogromny, \e przesłonił światło; po\ądliwa,
odra\ająca twarz rozmazała się na szybie. Przebiła się przez nią, nie zwa\ając na
szkło, wrzynające się w ciało. Olbrzym wyczuł dziecięce mięso. Aaknął dziecięcego
mięsa. Po\ywi się dziecięcym mięsem.
Nagle pojawiły się zęby. Uśmiech zmienił się w plugawy grymas, ze szczęk
zwisały sznury śliny. Potwór zagarniał łapami powietrze niczym kot, polujący na
zamkniętą w klatce mysz; wdzierał się coraz dalej i dalej, z ka\dym ruchem zbli\ając
się do swej zdobyczy.
Gwen otworzyła na oście\ drzwi do przedpokoju, akurat gdy olbrzym znudził
się wyciąganiem łap i zaczął przełazić przez okno, rozwalając je. Kiedy przekręcała
klucz, dobiegł do niej trzask łamanego drewna i brzęk tłuczonej porcelany. Zepchnęła
pod drzwi meble - stół, krzesła i wieszak - mimo i\ miała świadomość, \e w dwie
sekundy obrócą się w drzazgi. Amelia klęczała na podłodze, tam gdzie ją Gwen
zostawiła. Na szczęście nie doszła jeszcze do siebie.
W porządku. Gwen zrobiła wszystko, co było w jej mocy. A teraz - na górę.
Podniosła córkę, lekką jak piórko, i wbiegła po schodach, przeskakując po trzy
stopnie na raz. Kiedy była w połowie drogi na górę, hałas w kuchni ucichł.
Nagle zwątpiła w rzeczywistość. Na piętrze, gdzie teraz stała, panował
całkowity spokój. Na parapetach zbierał się kurz, kwiaty więdły, \ycie w domu w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]