[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiedziała czy mówi poważnie, czy żartuje.
- Nie widzi i sam ma psa przewodnika. - Tucker pokuśtykał do
schodów. - Ma na imię Jake.
- Właściciel?
- Nie, jego pies. Jake i Molly są dobrymi przyjaciółmi. - Przytrzy-
mał się drewnianej poręczy i popatrzył w górę.
- Pomogę ci. - Podała mu ramię i ruszyli razem, a Tucker skakał na
jednej nodze ze schodka na schodek.
Na półpiętrze między drugim a trzecim piętrem zatrzymali się na
moment, żeby odpocząć. Jocelyn popatrzyła na krople potu nad
jego górną wargą - dowód, jak wiele kosztował go ten wysiłek.
- Jak byś wszedł po schodach bez mojej pomocy? - zapytała.
- Pewnie tak samo, jak kiedyś, kiedy będąc dzieckiem złamałem
nogę i miałem pokój na piętrze. Siada się na stopniu i wciąga do
105
góry.
Z dołu dobiegł ich odgłos otwieranych drzwi i stukanie pazurów po
posadzce.
- Chodzmy, Molly już blisko. - Objął ją ramieniem i ruszyli po
ostatnich kilku stopniach jeszcze szybciej niż przedtem. - Muszę ci
powiedzieć - zasapał się - że tak jest o wiele lepiej niż na tyłku. No
i mam dobry pretekst, żeby obejmować cię ramieniem.
- Wolałabym, żebyś nie mówił takich rzeczy - obruszyła się
Jocelyn, ale bez większego przekonania. Dotyk jego ręki sprawiał
jej przyjemność.
- A co mam robić? Czekać aż wrócisz do Iowa? - zapytał i uniósł
dwuznacznie brew. Z klatki schodowej dobiegły ich odgłosy
kroków psa l sapanie. Tucker zatrzymał się u szczytu schodów.
- Może pan puścić Molly - zawołał w dół. - Już jesteśmy na miej-
scu. - Odwrócił się i mruknął do Jocelyn: - Lepiej, żeby Molly nie
ciągnęła go przez całą drogę, bo mógłby dostać zawału.
Stukot psich łap był coraz bliżej. Tucker pokuśtykał do drzwi, po-
grzebał w kieszeniach i wreszcie wyciągnął klucz.
Zdziwiona Jocelyn przechyliła głowę na bok.
- Dlaczego to robisz?
- Co robię? - Otworzył drzwi.
- Macasz się po kieszeniach, jak czegoś szukasz. Doskonale wie-
działeś, gdzie masz klucz.
- Chyba z przyzwyczajenia. - Wzruszył ramionami i włożył klucz
do właściwej kieszeni. - Ludzie zawsze spodziewają się po mnie
pewnego roztargnienia, więc spełniam ich oczekiwania. -Na jednej
nodze przeskoczył przez próg. - Oto mój apartament w całej
okazałości.
Jocelyn wcale nie paliła się do wejścia. Chciała tylko zajrzeć, ale
właśnie zjawiła się Molly. Miała do wyboru albo wejść, albo
narazić się na jakiś karkołomny ruch.
Zupełnie nie wiedziała, czego się spodziewać po mieszkaniu
106
Tuckera. Może jakichś typowo samczych rzeczy i bałaganu.
Tymczasem salon był wygodnie urządzony - niezagracony, ciepły i
przytulny.
Na oparciu zielonej kanapy leżał porządnie złożony, wełniany koc
w zygzakowate wzory. Ciemnoczerwony i kremowy kolor
harmonizował z zielenią. Obok rezydował stary bujany fotel i
stoliczek z lampą. Na nim właściciel umieścił stojak z trzema
fajkami i pudełko na tytoń. W rogu pokoju stało biurko i komputer.
Jocelyn rozglądała się zaciekawiona i nie zauważyła, że Tucker i
Molly gdzieś zniknęli. Z prawej strony rozległ się głuchy dzwięk.
Coś upadło na podłogę, ktoś z cicha rzucił przekleństwo i staccato
psich pazurów niosło się po podłodze.
- Co się stało? - zawołała i ruszyła sprawdzić.
Tucker stał w przestronnej kuchni i próbował zadrzeć nogę na
wysokość zlewozmywaka. Molly tuż obok chłeptała wodę z dużej
szklanej miski.
- Co ty do diabła robisz? - Wytrzeszczyła oczy.
- A jak myślisz? - Tucker machnął ręką ze złością. - Chcę włożyć
nogę pod kran i umyć.
- To nie najlepszy sposób. Chodz tu i siadaj. - Wskazała dębowe
krzesło i zadowolona patrzyła, jak Tucker posłusznie opuszcza
nogę na podłogę i robi krok do przodu. - Potrzebna mi miska, woda
z mydłem i czysta szmatka.
Niewiele myśląc, zaczęła otwierać szafki i szuflady w
poszukiwaniu niezbędnych przedmiotów. Tucker nie zatrzymał się
przy krześle. Pokuśtykał do drzwi.
- A ty dokąd? - Zaskoczona opuściła miskę.
- Przebrać się, a co myślałaś? - rzucił przez ramię i szedł dalej.
- Przebrać? A po co? - Stanęła w drzwiach coraz bardziej
zdziwiona. Tucker zatrzymał się na moment.
- Nie umyjesz dobrze tego kolana przez dziurę w spodniach.
- Wiem, ale... - Jocelyn umilkła, bo do mieszkania właśnie wszedł
107
Obediah z kapeluszem w garści, trochę zmęczony wspinaczką po
schodach.
Tucker nie zwrócił na niego uwagi.
- Na litość boską, Jonesy, chyba nie spodziewasz się, że zdejmę
przy tobie spodnie? - zapytał zszokowany. - Jeszcze nie jesteśmy
małżeństwem.
Na dzwięk słów .jeszcze i  małżeństwo Jocelyn zamilkła i
poczuła gorąco zalewające twarz. Jej wzrok powędrował w
kierunku Obediaha. Starszy pan patrzył na nią, a jego czarne oczy
zaokrągliły się ze zdumienia. Tymczasem Tucker pokuśtykał
korytarzem, zupełnie spokojny i opanowany.
- Czy wy jesteście zaręczeni? - Obediah palcem pokazał najpierw
na Jocelyn, potem na oddalającego się Tuckera. Jego głos stał się
szeptem.
- Skąd panu to przyszło do głowy - zaprotestowała gwałtownie i
zaczerwieniła się pod makijażem. - Poznałam Tuckera dopiero dziś
rano. Gada jakieś głupoty.
- Naprawdę? Mam wrażenie, że mówił poważnie - zauważył zamy-
ślony Obediah z nutą zainteresowania w głosie, i ruszył za Jocelyn,
która szybkim krokiem weszła do kuchni.
- Robi sobie głupie żarty. - Odsunęła się, żeby puścić psa, który z
ociekającym wodą pyskiem wybierał się na poszukiwanie pana.
- %7łarty - powtórzył Obediah z zainteresowaniem. Z drugiego końca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gabrolek.opx.pl