[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wiadomości Pazia brzmią ponętnie. Namyślam się, czy jeszcze raz nie
popróbować szczęścia. Strata tygodnia to niewielka strata, tym bardziej że Wiśniewski
wróci tymczasem do kolonii Candido de Abreu i sam poprowadzi prace ekspedycji,
gromadzÄ…c okazy zoologiczne.
Gdzie sÄ… ci Indianie? pytam Pazia.
O dzień drogi stąd. Jest to obóz Rosinho i leży nad samą Ivai.
A jak siÄ™ nazywa ich kapiton?
Zinio. Więc co, pójdziemy?
Było, nie było. Postanawiam.
Dobrze, pójdziemy. Pójdziemy we dwójkę.
To wyruszymy za godzinÄ™.
Zgoda.
W tej godzinie odbywa się drugi tego dnia miły obrządek. Mianowicie Pazio i ja
przypieczętowujemy naszą przyjazń wymieniając wzajemnie rewolwery.
Kilka dni temu Pazio pożyczył mój browning, wlazł na pochyłe drzewo, stojące
nad samą rzeką, i stamtąd oddał kilka strzałów do płynącej po wodzie tykwy porungi.
Pazio podziwiaÅ‚ precyzyjność broni: strzaÅ‚y byÅ‚y celne i zachwyciÅ‚y strzelca. Ów
browning kalibru 7,65 dostaje teraz Pazio broń niezawodną, choć skromnie ukrytą w
skórzanym futerale. Ja natomiast dostaję jego rewolwer systemu ,,Smith and Wesson",
bębenkowy, o olbrzymim kalibrze, kulach ołowianych, o kolbie ze sztucznej masy
perłowej i długiej, niklowanej lufie, sterczącej buńczucznie z futerału. Jest to broń
piękna dla oka i pyszałkowata, lecz kiepsko bije. Pazio twierdzi, że jest to jedyna broń
dla mnie, jako szefa wyprawy i patrona, gdyż wzbudza należyte poszanowanie. Dobrze,
niech wzbudza.
Przy tej sposobności tłumaczę Paziowi budowę browninga i rozkładam go.
Przesuwam guzik, po czym, ku zdziwieniu Pazia, wysuwają się wszystkie części jedna z
drugiej, dopóki w ręce nie pozostaje sam szkielet kolby i łożyska. Gdy kończę, Pazio
woła z podziwem:
Ależ to cudowny browning! Co za technika! Bardzo się cieszę.
I to nie byle jaka broń! dodaję.
Dlaczego?
Browning brał udział w oswobodzeniu Polski. Pazio patrzy nań z zachwytem.
Potem coś go nurtuje i korci. Po chwili oświadcza zadowolony:
I ten smith" ma także zaszczytną przeszłość i niejedno przeżył.
Czyżby?
Tak jest! Brał udział w rewolucji. Coś w tym porównaniu mi się nie klei.
A w której z rzędu waszej rewolucji? pytam cierpko.
Pazio wyczuwa uszczypliwość pytania i dowcipkując odpowiada z zapałem:
No, w tej ostatniej!
Potem wybieramy siÄ™ do Rosinho.
36. LAS, LAS, LAS...
Przed wyruszeniem załatwiamy jeszcze jedną czynność: ustalamy, co zabrać ze
sobą. Prócz rewolweru biorę tylko płaszcz nieprzemakalny, a Pazio, zamiast tego,
płachtę namiotową. Poza tym Pazio przewiesza sobie przez ramię plecak, w którym jest
aparat fotograficzny, prowiant na dwa dni i wiele miejsca na przedmioty, które
zamierzamy nabyć u Indian.
Pazio namyśla się i powiada:
Zapomnieliśmy jeszcze czegoś.
Czego?
Lekarstw.
Wampirze! gromię go. Czy znów mam odgrywać rolę znachora?
Ej, chyba nie odpowiada obłudnie. Ale mimo to dobrze będzie zabrać
trochę lekarstw. A prócz lekarstw i coś niecoś medycyny".
Jakiej medycyny?
Tej do rozgrzania żołądka na wszelki wypadek.
Wieczorem dochodzimy do ranszy kabokla Luzia Machado i nocujemy u niego,
tak samo jak ongiś podczas marszu nad Marequinhę. Zwitaniem następnego dnia
idziemy dalej.
Po raz pierwszy od wielu, wielu tygodni nie mam przy sobie strzelby i to napawa
mnie wielką radością. Nie potrzebuję wśród konarów drzew wypatrywać ofiar i czuję
się jak na beztroskich wczasach. Poza tym tego ranka słońce świeci nie tak gorąco jak
zwykle. Las dudni od krzyku tysięcy ptaków i szumi od skrzydeł miliona owadów. Więc
razem z lasem nucę sobie piosenki. Pazio mi wtóruje.
Pózniej robi się gorąco, a pikada, przy osiedlu Luiza Machado szeroka i
wygodna, staje się coraz bardziej zapuszczona i męcząca. Przestajemy śpiewać, w
końcu milczymy zupełnie.
Bezustannie las, las i las. Opasuje nas szczelnie dokoła, z boku, z góry i od dołu, i
zdaje się, jak gdyby las wdzierał się przemocą w nas samych. Udręczony wzrok nie
może wybiec naprzód; więziony wśród chaosu kształtów, męczy się w tym zielonym
rozpasaniu. Jest to rozpasanie tak upiorne i tak nierealne w swej groteskowości, że
wykracza poza granice tego, co ludzka wyobraznia może odtworzyć. Szaleństwa
tropikalnego lasu nie można opisać słowami.
Przeklęte złoto! syczy nagle Pazio, kroczący przede mną, i odwraca się.
Ho, ho, dość oryginalna myśl! chwalę go.
Lecz towarzysz nie zwraca uwagi na moją drwinkę i mówi z rozgoryczeniem:
Rio de Oro! Jak pociągająco to brzmi, lecz ile w tym słowie złej treści. To
przeklęte Rio de Oro zupełnie zepsuło nam pobyt nad Marequinhą. Ale mniejsza o nas.
Pomyślcie, ile jeszcze napsuje krwi w przyszłości. Co spotkało nieboszczyka Degera,
jutro spotkać może każdego z tej szajki, a przede wszystkim samego Fereirę; pojutrze
przyniesie nieuniknioną zgubę Indianom. Ludzie, których przywabi to złoto, nie będą
siÄ™ ani z nimi cackali, ani ze sobÄ…. A do tego jeszcze nie wiadomo, czy pod tym
wodospadem złoto naprawdę istnieje...
Pazio przestaje mówić, gdyż ścieżka się wspina, a stroma i kamienista górka
utrudnia rozmowę. Potem, gdy teren się wygładza, nawiązuję do poprzedniego.
Skąd wpadliście, Tomaszu, na takie rozpamiętywania?
Pazio na chwilę przystaje, wskazuje szerokim ruchem ręki na otaczającą nas
puszczÄ™ i odpowiada:
Patrzcie na ten las! Jest piękny, prawda? Ile w nim siły, ochoty do życia,
zdrowego rozmachu, ile po prostu zapału! Albo spójrzcie na ziemię, jaka w niej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]