[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Jasonie, jak śmiesz! - zaprotestowała gwałtownie Marguerite. - Bea jest
moją przyjaciółką!
- Akurat - odparł zimno Jace, patrząc prosto w oczy Beatrice. Amanda
zauwa\yła, jak twarz matki stała się kredowobiała.
- O czym ty mówisz? - domagała się wyjaśnień Marguerite.
- Zapytaj swoją... przyjaciółkę - warknął Jace.
- Ona wie. Prawda, pani Carson? - Słowo pani" zabrzmiało jak obelga.
- Zostaw moją matkę w spokoju - powiedziała wstając Amanda. - Nie
masz prawa jej obra\ać. Nic o niej nie wiesz.
- Nawet nie wyobra\asz sobie, jak du\o wiem, moja droga - odparł
zimno. - Pewnego dnia ci opowiem i przejrzysz na oczy.
- Ty... ty... pastuchu! - wykrzyknęła przez łzy Amanda.
- Dawno ju\ tak mnie nie nazywałaś - odparł, a po jego twarzy przemknął
cień. -To nawet lepiej, \e przestałaś udawać. Powtarzam ci jeszcze raz,
\e nie dostaniesz ani grosza z moich- pieniędzy. A mamusię - dodał,
spoglądając na Beę - mo\esz odesłać do domu. Nie mam zamiaru
finansować jej wesela. Tobie te\ zabraniam, mamo - poinformował
Marguerite.
- Jeśli kupisz tej dziwce choćby chustkę do nosa, stracisz wszystkie
kredyty - zakończył i wyszedł z pokoju. Marguerite chwyciła Bęc w
ramiona.
- Tak mi przykro, kochanie! Zupełnie nie wiem, co mu się stało!
Bea łkała jak dziecko, po jej policzkach spływały strumienie tez,
- Nie płacz, mamo - próbowała ją pocieszyć Amanda. - Wszystko będzie
dobrze.
Sama w to zwątpiła. Cały jej świat legł w gruzach. Jace znowu jej
nienawidzi, a ona nie ma pojęcia, dlaczego. Czy to jakaś dawna uraza?
Czy nienawidzi Beatrice za coś, co powiedziała tyle lat temu? I dlaczego
nazwał ją dziwką? Owszem, ró\ne rzeczy mo\na o Bei powiedzieć, ale
na pewno nie jest dziwką. Jej zachowanie było zawsze nienaganne. Nie
splamiłaby swej reputacji jakimś pozamał\eńskim romansem. Jace
potrafi być taki okrutny. Amanda przymknęła oczy. Jak mógł powiedzieć
coś takiego po tym, co miedzy nimi zaszło? Myślała, \e mu na niej
zale\y, szczególnie po podró\y do Nowego Jorku i po tych wszystkich
pocałunkach. Myliła się. Jak ma ochronić swą bezbronną matkę przed
jego nienawiścią? Jej te\ chciało się płakać. Dzień zaczął się tak pięknie,
a teraz wszystko legło w gruzach.
Do kolacji zasiadły same. Jace zszedł na dół po godzinie i bez słowa
wyszedł z domu. Pewnie na spotkanie z Tess, pomyślała Amanda.
- Nie rób takiej tragicznej miny, kochanie - starała się ją pocieszyć Bea. -
Wszystko się uło\y, zobaczysz.
- Tak, na pewno - próbowała się uśmiechnąć Amanda.
- Uduszę kiedyś tego mojego syna - powiedziała Marguerite, z furią
atakując widelcem kawałek mięsa.
- Nie przejmuj się, moja droga-poprosiła Beatrice.
-Jace zawsze taki był w stosunku do mnie i ma ku temu powody. To
przecie\... - przerwała i przygryzła wargę. - To przecie\ ja przejechałam
jego byka, nie Amanda.
- Ty? - nie mogła uwierzyć Marguerite. - Ale przecie\ Amanda
przyznała...
- Chciała mnie ochronić. Nie, to nieprawda - westchnęła. - Błagałam ją,
\eby mnie ochroniła. Wiedziałam, jak Jace mnie nienawidzi. Bałam się,
\e wyrzuci mnie z Casa Verde, pozwoliłam więc, \eby biedna Amanda
wzięła całą winę na siebie - popatrzyła na córkę ze łzami w oczach. -
Wiem, kochanie, \e byłam dla ciebie cię\arem. Po... po śmierci twojego
ojca chodziłam jak błędna.
- To jeszcze nie powód, \eby, Jace cię obra\ał - przerwała jej Marguerite.
- To niedopuszczalne i powiem mu to, kiedy się trochę uspokoi.
Amanda z trudem powstrzymała uśmiech. Jeśli chodzi o stawianie czoła
gniewowi Jace'a, Marguerite była równie odwa\na, jak ona.
Następnego dnia Bea i Amanda trzymały się Marguerite i unikały Jace'a.
On te\ wolał przebywać w biurze i na ranczo, ale kiedy kilka razy
spojrzał na Amandę, jego oczy były lodowate. Wydawało się, \e nigdy
nic między nimi nie zaszło, \e nigdy nie pieścił jej czule i nie całował.
Bea te\ czuła się winna. Reese Bannon obiecał przysłać jej pieniądze na
wyprawę, chocia\ Marguerite chciała dotrzymać obietnicy. Obie panie
spędziły więc większą część dnia na zakupach, a Amanda, w swoim
pokoju, opłakiwała utracone szczęście.
Po kolacji Bea i Marguerite poszły z wizytą, a Amanda, przebrawszy się
w d\insy i bluzkę, wyszła na werandę odetchnąć świe\ym 'powietrzem.
Usiadła na du\ym, bujanym fotelu.
- Nie uciekaj - usłyszała nagle głos Jace'a. - Nie jestem uzbrojony. Z
trudem zmusiła się do pozostania na miejscu.
- Myślałam, \e wyszedłeś - zauwa\yła chłodno.
- Jasne, inaczej nie wysunęłabyś nosa z pokoju. Kiedy był w takim
nastroju, czuła się od niego oddalona o tysiące lat świetlnych.
- Kiedyś ju\ tak ze mną siedziałaś - odezwał się nagle Jace. - Pamiętasz,
Amando?
- Tej nocy, kiedy umarł twój ojciec - odparła, przypomniawszy sobie
pustkę domu pozbawionego dominującej osobowości Jude'a Whitehalla i
płacz Bei i Marguerite. - Nie odezwaliśmy się do siebie wówczas ani
słowem.
- Siedziałaś obok i trzymałaś mnie za rękę. Tylko tyle. śadnych łez. Po
prostu siedziałaś i trzymałaś mnie za rękę.
Tylko to przyszło mi do głowy. Wiedziałam, jak bardzo go kochałeś...
chyba nawet bardziej ni\ Duncan. Niełatwo cię pocieszyć, Jasonie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]