[ Pobierz całość w formacie PDF ]
obszerne izby, rozdzielone
dużą sienią, w zupełnie dobrym stanie, oczywiście bez mebli. Obejrzeliśmy również oborę, stodołę
i szopę komfort, jak na tamte warunki. Dziadzio z miejsca zdecydował, że jutro i to jak najwcześniej
przyjedziemy tutaj, by tylko ktoś nas nie ubiegł. Ruszyliśmy zaraz w powrotną drogę. Póznym
wieczorem byliśmy w naszej chatynce, oczekiwani z niecierpliwością przez domowników. Chęć
opuszczenia bezludzia była u wszystkich tak silna, że nawet relacja o bombardowaniu nie zniechęciła
przed wyjazdem do Kupiczowa. Przystąpiliśmy do pakowania się, a następnego dnia rano
pożegnaliśmy chatynkę na pustkowiu.
Po wyjezdzie z lasu, zaraz na jego skraju, minęliśmy Lityn folwark hr. Stefana Sumowskiego, gdzie
w początkach września ubiegłego roku banderowcy wymordowali czterdzieści kilka osób ludności
folwarcznej, miażdżąc ofiarom czaszki grubym metalowym prętem zakończonym mutrą. W zabytko-
wym parku stały mury spalonego przez UPA pałacu, a obok sterczały już tylko kominy po puszczonych
z dymem czworakach. Nieco dalej przy grobli, którą jechaliśmy spostrzegliśmy makabryczny
widok: ze śniegu wystawał trup nadjedzony do kości przez wrony. Na jego widok babcia przeżegnała
się, wyrażając obawę, czy aby to nie jest złowróżbny znak, za co dziadzio ofuknął ją, że kracze i podciął
konie. Obok znanego mi już bunkra wjechaliśmy do Kupiczowa, a po chwili znalezliśmy się na długiej
ulicy, przy której widniały leje po bombardowaniach. Od 21 stycznia, kiedy to pierwszy raz niemiecki
samolot zrzucił kilka niedużych bomb, naloty powtarzały się wielokrotnie samoloty bezkarnie
grasowały nad dachami miasteczka, nie wyrządzając jednak dotychczas większych szkód.
Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2004
Feliks Budzisz, Auny nad Wołyniem 28
Ku naszej wielkiej radości upatrzone zabudowania były puste. Rozglądając się po najbliższym
terenie uświadomiliśmy sobie z dużym niepokojem, że nasza nowa siedziba była prawie na końcu ulicy
i co najmniej pół kilometra od ostatnich zamieszkanych zabudowań. Babcia znowu dopiekła dziadzi-
owi, twierdząc że wpadliśmy z deszczu pod rynnę i byłoby bezpieczniej wrócić zaraz na poprzednie
miejsce. Dziadzio okropnie się zdenerwował i zagroził wszystkim, że jeżeli nie przestaniemy krakać, to
nie odpowiada za to, co się zaraz może stać.
Jeszcze tego dnia ciocia Bronia udała się do dowództwa samoobrony, by prosić o ubezpieczenie
naszego terenu. Tam jej odpowiedziano, że nie mamy się czego bać, bo samoobrona od dawna czuwa
nad tym miejscem, a kilkaset metrów za nami mieszkają już Polacy.
W ciągu kilka dni urządziliśmy się jako tako, pozbijaliśmy prycze, wyremontowaliśmy płyty
kuchenne, uporządkowaliśmy oborę i obejście. Konie i krowy miały ciepłe pomieszczenie. Z pobliskiej
wsi Nyry przywiezliśmy czubaty wóz snopków żyta, w pobliżu znalezliśmy kopiec ziemniaków,
a z kwatermistrzostwa dostaliśmy trochę mąki i wołowiny. Przydzielono nam również jeszcze jedną
dojną krowę, więc mleka starczało na bardziej zabielane zupy. Na sytuację aprowizacyjną nie mogliśmy
już narzekać.
W początkach marca trafiła mi się okazja odwiedzenia ojca. Batalion Jastrzębia , w którym służył
ojciec, stacjonował wówczas w ukraińskiej wsi Ossa, jakieś 15 kilometrów od Kupiczowa, gdzie
ochraniał sztab 27. Dywizji Armii Krajowej. Między Kupiczowem a Ossą codziennie kursowały
podwody. Jeden z wozniców pozwolił mi się z nim zabrać. Sanie mknęły przez rozległe, równinne pola,
pokryte śniegiem. Na horyzoncie rysowały się zabudowania, kępy drzew, to znowu las i jakieś kolonie.
Woznica nie był rozmowny, jechał w skupieniu, ciągle rozglądał się i wyraznie się bał. Mnie również
polecił obserwować teren, bo jak się wyraził licho i bulbowcy nie śpią. Po dwóch godzinach jazdy
wjechaliśmy do dużej wsi z okazałą kopulastą cerkwią. W środku wsi znalazłem ojca, który z moich
odwiedzin bardzo się ucieszył. Poczęstował mnie zaraz partyzancką zupą z kawałkami wołowego mięsa.
Smakowała mi wyśmienicie.
Byłem, jak zwykle, w stosunku do ojca bardzo nieśmiały, więc o nic nie pytałem. Odpowiadałem na
pytania i słuchałem z zapartym tchem opowiadania o ciężkich bitwach, w których niedawno
uczestniczył w obronie Kupiczowa i pod Ośmigowiczami. Ta ostatnia była wyjątkowo krwawa:
poległo w niej 8 naszych żołnierzy a 14 było rannych. Wróciłem z Ossy dumny z ojca i pełen wrażeń.
W marcu dał się zauważyć wzmożony ruch naszych oddziałów, zdążających na zachód. Pewnej nocy
ulicą obok przemaszerował w kierunku Kupiczowa duży oddział polskiej partyzantki. Za pieszymi
ciągnęły tabory, a nawet kilka działek. Któregoś marcowego dnia, idąc z oddziałem na koncentrację,
odwiedził nas Henio Lisek . Zupełnie przypadkowo zauważył stojącą w oknie babcię. Zatrzymał się na
kilkanaście minut. Był w zdobycznym niemieckim umundurowaniu i z pepeszą, którą partyzanci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]