[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Pamiętam, że miał do pana zaufanie.
- Zaufanie - powtórzył Stenning i uśmiechnął się. - O tym
właśnie chciałem z tobą pomówić. Co właściwie wiesz o sposobie,
w jaki twój dziadek organizował swoje sprawy, mam na myśli
sprawy finansowe?
- Siedem lat temu? Dwadzieścia osiem.
Stenning przechylił się do tyłu.
- Sądzę, że kiedy pierwszy raz rozmawialiśmy z Benem o stwo-
rzeniu fundacji, miałeś dwadzieścia sześć lat. Ian, byłeś zaledwie
gołowąsem. Ben nie mógł się zdobyć na złożenie takich pieniędzy
i władzy, bo pieniądze to władza, w ręce kogoś tak młodego. Poza
tym nie był ciebie zbyt pewien. Uważał, że jesteś niedojrzały jak na
swoje lata. Obwiniał zresztą o to twoją matkę.
- Wiem. W czasie naszego ostatniego spotkania dał temu wyraz.
- Założył więc fundację Ballarda. I miał dwie rzeczy do zrobie-
nia: zapewnić sobie utrzymanie zasadniczej kontroli i przeżyć jesz-
cze siedem lat. Powiodło mu się w obu przypadkach. A w między-
czasie obserwował cię jak jastrząb, chcąc zobaczyć kim jesteś.
Ballard skrzywił się.
- I co, spełniłem oczekiwania?
- Tego się już nie dowiedział. Zmarł przed zakończeniem ekspe-
rymentu w Hukahoronui.
Ballard wpatrywał się w niego.
- Eksperyment! Jaki eksperyment?
- Zostałeś poddany testowi - rzekł Stenning. - A wyglądało.to
tak: Miałeś już trzydzieści pięć lat, byłeś bardziej niż kompetentny
w każdej powierzonej ci pracy i wiedziałeś jak kierować ludzmi:
Ale Ben wciąż bał się, że w środku jesteś miękki i znalazł sposób,
by cię wypróbować. - Zawiesił głos. - O ile wiem, nigdy nie zga-
dzałeś się specjalnie z rodziną Petersonów.
- To słabo powiedziane.
Twarz Stenninga pozostała niezmieniona.
- Ben mówił mi, że Petersonowie bez trudu dołożyli ci, gdy
byłeś chłopcem. Wysłał cię do Hukahoronui, żeby zobaczyć czy się
to powtórzy.
- A niech mnie diabli porwą! - Ballard rozzłościł się nagle. -
Wiedziałem, że miał kompleks władzy, ale za kogo się, do cholery,
uważał? Za Boga? I po co, do diabła, było to wszystko?
- Nie jesteś chyba aż tak naiwny - powiedział Stenning. - Za-
stanów się nad składem zarządu.
- W porządku. Dwóch Ballardów, pan i dwóch innych. No i co
z tego?
- To proste. Stary Brockhurst, Billy Bendell i ja byliśmy wypró-
bowanymi przyjaciółmi Bena. Musieliśmy przyjąć do zarządu dwie
osoby z rodziny, żeby nie zwietrzyli pisma nosem. Gdyby zaczęli
podejrzewać, do czego zmierzał Ben, znalezliby sposób, żeby wtrą-
cić swoje trzy grosze i zniweczyć jego plany. Każdy, choć trochę
nieuczciwy prawnik, mógłby wynalezć kruczek, pozwalający na
storpedowanie fundacji przed śmiercią Bena. Ale przez te siedem
lat nasza trójka tak popuszczała Ballardom liny, żeby łódka nie
zaczęła się kołysać. Szliśmy w zarządzie zgodnie z dwoma Ballar-
dami, oponując jedynie w sprawach, które nie miały dla nich zbyt
wielkiego znaczenia. Zapewne sądzą, że tak będzie w dalszym
ciągu, ale się mylą.
- Nie rozumiem co to ma wspólnego ze mną.
Stenning odpowiedział spokojnie:
- %7łyczeniem Bena było, żebyś wszedł do zarządu.
Ballard popatrzył na niego.
- No więc?
- Więc zostało to zaaranżowane następująco: Rada uzupełnia się
we własnym zakresie. Jeśli odchodzi jakiś jej członek, wybiera się
przez głosowanie jego następcę. I, co jeszcze ważne, głosuje także
ten, kto ustępuje. Brockhurst ma już prawie osiemdziesiątkę i pozo-
stawał w radzie jedynie ze względu na Bena. Kiedy będzie odcho-
dził, otrzymasz jego głos, głos Billa Bendella i mój, co stanowi
większość i Ballardowie nic na to nie poradzą.
Ballard przez dłuższy czas milczał. Wreszcie powiedział:
- Wszystko się zgadza, ale ja nie jestem administratorem, przy-
najmniej nie w stylu rady. Przypuszczam, że wiąże się z tym jakieś
honorarium, ale muszę przecież zarobić na życie. Oferuje mi pan
posadę dla emerytowanego businessmana. Nie chcę prowadzić fun-
dacji dobroczynnej, nawet tak poważnej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]