[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w górę. Nie bacząc na to, skopałem ten kawał drogi na poziom równy. Nadludzki
trud tej pracy był mi niczym, oceni to każdy, kto wie, co znaczy nadzieja oswobo-
dzenia z długoletniej niewoli. Gdym jednak skończył, wszystko okazało się daremne,
a łódź leżała dalej jak skała wrosła w ziemię.
Zmierzywszy dokładnie odległość, postanowiłem wykopać dok, czyli kanał, by
zbliżyć wodę do łodzi, skoro nie dało się uczynić odwrotnie. Zacząłem pracować, ale
rozważywszy głębokość wykopu i masę ziemi, jaką bym musiał wybrać, doszedłem do
przekonania, że potrwałoby to dziesięć do dwunastu lat, gdyż brzeg był tak wysoki, że
trzeba by u wylotu kanału pogłębić go na dwadzieścia stóp co najmniej. Przygnębiony
strasznie odstąpiłem w końcu od przedsięwzięcia, poznawszy, zbyt późno niestety, że
nie należy rozpoczynać niczego przed obliczeniem kosztów i swych własnych sił oraz
zdolności.
Podczas gdy pracowałem nad budową czółna, nadszedł koniec czwartego roku
mego pobytu na wyspie; uczciłem tę rocznicę jak poprzednie modlitwą i rozmyśla-
niem.
Mieszkałem już tak długo na wyspie, że różne przedmioty zabrane z okrętu uległy
zużyciu, pośród nich zaś przede wszystkim odzież moja, z której zostały tylko łach-
many. Musiałem pomyśleć o sporządzeniu innej. Pośród uratowanej odzieży mary-
narskiej znalazłem kilka ciepłych płaszczy strażniczych, których nie mogłem tu no-
sić skutkiem gorącego klimatu. Teraz postanowiłem sporządzić sobie z nich krótką
kurtkę i kamizelkę. Uczyniłem, co mogłem, mimo to jednak strój wypadł fatalnie.
Celem uzyskania spodni jąłem się innego sposobu. Suszyłem dotąd zawsze sta-
rannie na słońcu skóry ubitej zwierzyny i przechowywałem je w domu. Wiele z nich
stwardło na kamień i nie mogłem ich użyć, inne zaś pozostały miękkie i te mi się
przysłużyły wielce.
Przede wszystkim zrobiłem sobie stożkowate nakrycie głowy z długowłosej skó-
ry lamy, nie przepuszczającej deszczu. Dokonawszy tego dzieła uszyłem kompletne
ubranie ze skór lamy i kozy, to jest luźny kaan i sięgające do kolan spodnie. Winie-
nem nadmienić, że robota krawiecka wypadła okropnie, bo jeśli byłem lichym cieślą,
to stokroć jeszcze mniej posiadałem uzdolnienia w tym właśnie kierunku. Mimo to
owo ubranie skórzane oddało mi wielkie usługi.
Wiele trudu i chytrości zużyłem na zrobienie parasola! Poznałem już w Brazy-
lii, jak jest użyteczny, tu zaś słońce dogrzewało jeszcze silniej, a także deszcze trwały
dłużej i były gwałtowniejsze. Z wielką biedą wynalazłem mechanizm, pozwalający
zamykać i rozpinać parasol, i wykończyłem go jak należy. Ale trud opłacił się so-
wicie, bowiem miałem teraz ochronę, która pokryta kozią skórą nie dopuszczała ani
promieni słońca, ani strug deszczu.
Na ogół biorąc, żyłem wygodnie i czułem zadowolenie. Ograniczyłem swe pra-
gnienia, a los zdałem w ręce Ojca w niebiesiech. Z całym spokojem patrzyłem w przy-
szłość, gotów przyjąć wszystko z jego ręki. Śmiało rzec mogę, iż czułem się teraz
szczęśliwy, przynajmniej o wiele szczęśliwszym niż dawniej.
Robinson Crusoe
24
Minęło znowu lat pięć bez szczególniejszych wydarzeń. Uprawiałem rolę, zbiera-
łem plony, suszyłem winogrona, wałęsałem się ze strzelbą po całej wyspie, w końcu
wyciosałem sobie drugą pirogę, ale oczywiście dużo mniejszą, dla spuszczenia któ-
rej przyszło mi wykopać kanał szeroki na stóp sześć, na cztery głęboki i pół mili
angielskiej długi.
W czółnie tak małym nie sposób było puszczać się na ląd stały, toteż wybiłem
sobie z głowy to pragnienie i było mi z tym dobrze.
Zamiast tego umyśliłem objechać moją wyspę wokoło i w tym celu starannie
przysposobiłem statek do drogi. Ustawiłem maszt i sporządziłem żagiel z zapasowe-
go płótna, schowanego w magazynie. Próbna jazda wypadła świetnie. Uzupełniłem
jeszcze czółno schowkami na zapasy żywności i amunicję, a prócz tego umieściłem
w tyle przyrząd, pozwalający na zatknięcie parasola dla ochrony przed słońcem.
Przysposobiwszy się w ten sposób, wniosłem do czółna dwa tuziny bochenków
chleba, naczynie z prażonym ryżem, dzban wody, pół kozy oraz dwa płaszcze straż-
nicze, mające mi służyć za pościel i kołdrę.
Dnia 6 listopada, szóstego roku mego panowania, czy też lepiej może niewo-
li, ruszyłem w drogę, zaopatrzywszy wpierw me wierne zwierzęta domowe w paszę
i wodę.
Podróż potrwała dłużej, niż sądziłem wyjeżdżając. Wyspa była niewielka, ale po
stronie wschodniej miała wielką rafę skalną, sięgającą w morze na dwie mile an-
gielskie, zakończoną ławicą piaskową, której część widzialna miała jeszcze pół mili
długości. Toteż opłynięcie tej przeszkody zabrało mi sporo czasu.
Ujrzawszy rafę, chciałem w pierwszej chwili wracać raczej, niż się tak daleko ważyć
na pełne morze, zwłaszcza że nie miałem pewności, czy mi się uda szczęśliwie wrócić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]