[ Pobierz całość w formacie PDF ]
prawdy nie różni się znacznie.
Zaczęło się to swego czasu w pociągu, w pociągu do Berlina. Początek końca; powiem
może: początek (konieczności) przestania. Z perspektywy czasu szacuję, że cały proces trwał
ledwie dwa lub trzy miesiące. Kiedy już się rozpoczął, poszło szybko. Jak u kogoś, u kogo
zdiagnozowano złośliwego raka, i w ciągu sześciu miesięcy już jest po nim.
Teraz, po fakcie, przede wszystkim się cieszę i mam poczucie ulgi - naprawdę
wystarczająco długo uczyłem dzieci. Siedziałem sam jeden w pustym przedziale i
wyglądałem na zewnątrz. Przez pierwsze pół godziny mijały nas brzozy, a potem jechaliśmy
przedmieściem takiego czy innego miasta. Patrzyłem na domy i bloki mieszkalne, ogródki
przydomowe, które często dochodziły do samych torów. W jednym z ogródków na sznurze od
bielizny wisiała biała pościel, w innym stała huśtawka. Było to w listopadzie, zimno. W
ogródkach nie kręcili się żadni ludzie.
- Może powinieneś zrobić sobie krótki urlop - powiedziała Claire. - Wziąć tydzień
wolnego. - Przyznała, że zauważyła we mnie coś nowego: zbyt szybko i zbyt nerwowo na
wszystko reagowałem. To z pewnością praca, szkoła. - Czasem nie mogę zrozumieć, jak to
wytrzymujesz - powiedziała. - Naprawdę nie musisz czuć się winny. - Michel nie miał jeszcze
czterech lat, ona spokojnie sobie poradzi, trzy dni w tygodniu chodził do przedszkola, te dni
miała dla siebie.
Myślałem o Rzymie i o Barcelonie, o palmach i ogródkach kawiarnianych, a w końcu
wybrałem Berlin, głównie dlatego, że nigdy tam nie byłem. Z początku czułem jeszcze pewne
podekscytowanie. Zapakowałem się w małą walizkę - miałem wziąć możliwie jak najmniej
rzeczy: travelling light - o to mi chodziło. Podekscytowanie trwało do czasu znalezienia się na
stacji, gdzie pociąg do Berlina stał już na peronie. Pierwsza część podróży przebiegła dobrze.
Bez najmniejszego żalu obserwowałem, jak z pola widzenia znikają mi bloki i tereny
przemysłowe. Również przy pierwszych krowach, rowach i słupach elektrycznych
kierowałem spojrzenie przede wszystkim na to, co było przede mną. Co się do mnie zbliżało.
Potem podekscytowanie ustąpiło innemu uczuciu. Pomyślałem o Claire i Michelu. O
odległości, która wciąż rosła. Ujrzałem moją żonę z naszym synem przed drzwiami
przedszkola, siodełko rowerowe, w którym woziła Michela, a następnie jej dłoń z kluczem w
zamku naszych drzwi.
Zanim pociąg wjechał na teren Niemiec, zdążyłem już parę razy pomaszerować do
wagonu restauracyjnego po świeże piwo. Ale było już za pózno. Minąłem punkt, za którym
nie było już drogi powrotu.
W tej chwili zobaczyłem domy i ogródki. Wszędzie są ludzie, pomyślałem. Jest ich
tyle, że stawiają swoje domy nawet przy torach kolejowych.
Z pokoju hotelowego zadzwoniłem do Claire. Zależało mi, by mój głos brzmiał
normalnie.
- Co się stało? - zapytała natychmiast Claire. - Wszystko w porządku?
- Jak tam Michel?
- Dobrze. Dostał słonia w przedszkolu. Ale może niech sam ci o tym opowie. Michel,
tata dzwoni...
Nie, chciałem powiedzieć. Nie.
- Tata...
- Cześć, kochanie. To prawda, co powiedziała mama, że dostałeś słonia?
- Tata?
Musiałem coś powiedzieć. Ale nic nie przychodziło mi do głowy.
- Przeziębiłeś się, tato?
W kolejnych dniach starałem się, jak mogłem, by wejść w rolę zaciekawionego
turysty. Spacerowałem wzdłuż pozostałości muru berlińskiego, jadałem w restauracjach, do
których - zdaniem przywiezionych przewodników - przychodzili wyłącznie zwyczajni
berlińczycy. Najgorsze były wieczory. Stałem przed oknem mojego pokoju hotelowego i
spoglądałem na ruch uliczny i tysiące światełek, i ludzi, z których każdy zdawał się dokądś
zmierzać.
Miałem do wyboru dwie możliwości: pozostać przed oknem i dalej się tak gapić albo
pójść między ludzi. Sam mogłem udawać, że dokądś zmierzam.
- Jak było? - zapytała Claire, kiedy po tygodniu przytulałem ją do siebie. Przytulałem
mocniej, niż zamierzałem. Ale z drugiej strony niedostatecznie mocno.
Parę dni pózniej zaczęło się to również w szkole. Początkowo mogłem jeszcze sądzić,
że ma to związek z wyjazdem, z oddaleniem.
Ale coś się zdarzyło i to coś przywiozłem ze sobą do domu.
- Moglibyśmy się zastanawiać, ile ludzi żyłoby teraz na ziemi, gdyby druga wojna
światowa nigdy nie miała miejsca - powiedziałem, zapisując na tablicy liczbę pięćdziesiąt
pięć milionów. - Gdyby wszyscy po prostu mogli w tym czasie się bzykać. Obliczcie to na
następną lekcję.
Miałem świadomość, że wpatruje się we mnie więcej uczniów niż zwykle, może
nawet wszyscy; przenoszą wzrok z tablicy na mnie i z powrotem. Uśmiechnąłem się.
Wyjrzałem na zewnątrz. Wymiana powietrza w budynku szkolnym była centralnie sterowana.
Okien nie dało się otworzyć.
- Wychodzę zaczerpnąć świeżego powietrza - powiedziałem i opuściłem klasę.
30
NIE WIEM, czy to wtedy uczniowie się poskarżyli, czy może dyrektor dowiedział się
o tym za pośrednictwem rodziców, czy też te wieści dotarły do niego pózniej. W każdym
razie pewnego dnia zostałem wezwany do jego gabinetu.
Dyrektor był typem, jakie dzisiaj już nieczęsto się spotyka: włosy z przedziałkiem na
boku ponad brązowym garniturem w jodełkę.
- Doszły nas słuchy o skargach dotyczących treści lekcji historii - oznajmił,
wskazawszy mi krzesło naprzeciw swojego biurka.
- Od kogo?
Dyrektor zmierzył mnie wzrokiem. Na ścianie za nim, ponad jego głową, wisiała
mapa szkolna Holandii, z wszystkimi dwunastoma prowincjami.
- W tej chwili nie ma to znaczenia - odpowiedział. - W tej chwili chodzi o...
- To ma znaczenie. Czy te skargi pochodzą od rodziców czy od samych uczniów?
Rodzice wcześniej zaczynają narzekać, uczniom nigdy aż tak bardzo takie rzeczy nie
przeszkadzają.
- Paul, chodzi tu mianowicie o coś, co powiedziałeś o ofiarach. Popraw mnie, jeśli coś
przekręcam. O ofiarach drugiej wojny światowej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]