[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szukaliśmy jej pod nazwą niemiecką, tymczasem urzędnik komory celnej zapisał nazwę po
norwesku). I oto wreszcie przed nami widniało kilka linijek tekstu. Musieliśmy prosić o
pomoc pana Hildinga. Założył okulary i pochylił się nad tekstem.
- Statek "Srebrna Aania" - tłumaczył nam od razu na angielski. - wszedł do portu w Bergen
drugiego lipca, wyszedł piątego. Fracht Siedemdziesiąt baryłek gdańskiej wódki, Wyroby z
bursztynu. Wyszedł bez ładunku udając się na północ.
- Cumował tu bardzo krótko - mruknął szef. - To może oznaczać, że nie był stąd.
- Dlaczego tak pan sądzi? - zdziwiłem się.
- Spieszył się. Albo jakieś sprawy wzywały go na północ, albo też opłaty portowe były dość
wysokie. Zazwyczaj statki w porcie macierzystym były zwolnione z opłat... albo miały je
wliczone w podatki.
- Tak wiec, opuściwszy Gdańsk... zaskakujący jest dla mnie fakt, że nie zaaresztowali mu
statku, udał się do Bergen. Skoro był tu po zaledwie ośmiu dniach, musiał pędzić jak szatan...
I miał dobre wiatry. Tylko czegoś tu nie rozumiem... Jeśli odwiedzał porty zachodniej Europy
głosząc idee hanzeatyckie, zrozumiałe jest, że przybył do Bergen, głównego niegdyś miasta
tego związku. Ale wypłynął zaraz po wyładunku frachtu...
- W liście wspominali - szef przymknął oczy. - Tu też głosił idee i znowu musiał uciekać...
Ciekawe, czy ogłoszono go w mieście persona non grata, czy po jakimś czasie znowu tu
zawinął. Tylko jak to sprawdzić? Poczekaj tu i szukaj, czy "Aania" nie wróciła po kilku
tygodniach, a ja pogrzebię w katalogu.
Zagłębiłem się znowu w tabele księgi. Tymczasem szef porozmawiał z Hildingiem i
wspólnie zaczęli sprawdzać coś po katalogach. Dotarłem do końca roku. "Aania" nie wróciła.
Szef przydzwigał kolejny gruby tom.
- Kronika dzienna miasta - powiedział triumfalnie. - Zobaczymy, czy próbowano go
capnąć...
Znaliśmy już dzienną datę przybycia "Aani" do Bergen, wiec poszło nam dość szybko.
Ponieważ nigdzie nie natrafiliśmy na nazwisko poszukiwanego, poprosiliśmy znowu o pomoc
Hildinga W ciągu dni, kiedy "Aania" cumowała w porcie, nie odnotowano żadnego
poważniejszego incydentu. Za to w dniu jej wypłynięcia odnotowano starcie podchmielonych
kupców z urzędnikami komory celnej, zakończone interwencją policji. W dniu tym
zanotowano także kradzież beczki wódki, ale sprawcy zostali ujęci, gdy urządzili sobie na
obrzeżach miasta imprezkę. Czuliśmy, że to może być gdańska wódka przywieziona przez
Petera Hansvaritsona, ale nie mieliśmy żadnego dowodu...
- A może wysłał statek, a sam pozostał w mieście? - podsunąłem.
- Mało chyba prawdopodobne, ale nie można zaniedbać - westchnął szef. Ponownie zabrał
się za studiowanie księgi, a ja poszedłem do katalogu i po dłuższej chwili grzebania (bariera
językowa była jednak strasznym problemem...) trafiłem na to, czego szukałem. Księgi
meldunkowe miejscowych zajazdów. Port w chwili, gdy cumowała w nim "Aania", miał
29
dwanaście zajazdów, kilka hoteli i dodatkowo kilka szynków, w których można było
zamówić pokoje. Niebawem na stole wyrósł stos zakurzonych woluminów, a ja zagłębiłem
się w poszukiwaniach.
- Dlaczego sądzisz, że nocował na lądzie? - zapytał szef.
- Marynarze, gdy tylko mogą, starają się spać na twardym - powiedziałem. - Przynajmniej
tak słyszałem. A zwłaszcza kapitanowie, którzy mogą sobie na to pozwolić. Jeśli dowiemy
się, gdzie nocował, to możemy coś wywnioskować na temat jego charakteru i upodobań. Jeśli
trafimy na obiecujący trop, to może nam trochę pomóc... Bo raczej wykluczam, że ukrył Oko
w pokoju w zajezdzie, potem wywołał burdę i wyparował z miasta.
- Brawo, moja szkoła - mruknął szef z uznaniem.
Kiwnął głową i ponownie zagłębił się w lekturze.
Przetrząsnąłem wszystkie trzydzieści ksiąg i nie znalazłem.
- Mógł nocować na statku albo u któregoś ze swoich kontrahentów - westchnął szef. -
Zastanawiam się, czy w tamtych czasach istniały jakieś wykazy statków, dla których dane
miasto było portem macierzystym.
Znowu poszedł do Hildinga i razem pogrzebali w katalogu. Wykaz taki niebawem
otrzymaliśmy.
- Szukamy - szef otworzył księgę na roku 1788.
- Popełnia pan błąd - delikatnie zwróciłem mu uwagę.
- Dlaczego?
- "Aania" mogła zostać zbudowana wcześniej.
- Faktycznie, o tym nie pomyślałem. Jak sądzisz, ile czasu mógł pływać taki statek?
Zamyśliłem się. Dobrze nasmołowane drewno jest prawie niezniszczalne... Jeśli smołowano
na gorąco, to niewykluczone, że świdraki, niewielkie małże niszczące drewno, nie mogły go
jeść.
- Siedemdziesiąt lat - zaryzykowałem wreszcie. - Może przesadzam, ale sądzę, że tak stary
okręt od biedy mógł jeszcze pływać po morzach.
Szef westchnął i poprosił o poprzedni tom. Gdy skończyliśmy, była czternasta. Grzebanie w
starych księgach było przyjemne, ale jednoczenie bardzo meczące. Zmyliśmy z palców kurz
dziejów.
- Czyli w zasadzie, jak dotąd, udało nam się ustalić, że nasz drogi Peter Hansvaritson,
wyznawca idei hanzeatyckich, nie był stąd - mruknął szef. - Skoro jednak był Norwegiem, to
w grę wchodzi jeszcze zaledwie kilka innych miast. Trondheim, zwane wówczas Nidaros,
Stavanger i może Oslo, które wtedy nazywało się Christiania...
- Trondheim - powiedziałem
- Dlaczego tak sądzisz?
- Popłynął na północ i w dodatku mu się spieszyło. Pewnie po prostu spieszył do domu.
Przybywa do Bergen, tu dostaje list od żony albo od wspólnika, wyładowuje beczki i rusza do
swoich...
- Cumował tu trzy dni. Dzień na wyładunek towaru, dzień na załadunek i dzień na
formalności, w tym urządzenie wiecu i bijatyka sprowokowana przez podburzonych kupców.
Trzeba było sprawdzić, ile czasu stały w porcie inne statki kupieckie. Ale może wcale nie
dłużej? Jakoś się zasugerowaliśmy tym pośpiechem, a może niesłusznie?
Wyszliśmy z archiwum. Rozejrzałem się dyskretnie wokoło. Ani śladu zielonego opla, ani
śladu naszych prześladowców. Ruszyliśmy przez miasto. Po drodze mijaliśmy kilka sklepów
o dużych oknach wystawowych, co wykorzystałem, by dyskretnie rozejrzeć się, czy ktoś za
nami nie idzie.
- Wygląda na to, że nikt nie depcze nam po piętach - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
- Ależ wręcz przeciwnie - mruknąłem. - Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę na młodego
człowieka ze słuchawkami na uszach i w ciemnych okularach na nosie - powiedziałem
30
półgłosem.
Szef wykorzystał rozwiązane sznurowadło, by rzucić spojrzenie do tyłu.
- Sądzisz, że nas śledzi?
- Tak.
- Może powinniśmy zadzwonić po policję? - sięgnął odruchowo po telefon komórkowy.
- Nie trzeba - pokręciłem głową. - To policyjny wywiadowca. Puścili go naszym śladem,
żeby nas pilnował.
- Jak ty ich rozpoznajesz? - zdziwił się szef.
- Widzi pan, w komandosach uczyli nas tego... Mózg człowieka zapamiętuje twarze, jedne
lepiej, inne gorzej... Tymczasem to dla komandosa czy wywiadowcy powinien być odruch.
Wiec robi się tak. Warunkuje się odruchy jak u psów Pawłowa. Najpierw wyświetlają
fotografie człowieka. A potem kilkadziesiąt zdjęć, gdzie jest on w otoczeniu innych osób.
Sceny rodzajowe, z ulicy, z rautów, bankietów i tak dalej.
Migają dość szybko, przeważnie jedno widzi się przez dziesięć sekund. Gdy dostrzeże się go
w tłumie, należy wcisnąć odpowiedni guzik. Jeśli się go wciśnie w odpowiednim momencie,
nic się nie dzieje. Jeśli się wciśnie w złym, otrzymuje się słabe, ale nieprzyjemne uderzenie
prądem. Jeśli się nie wciśnie gdy trzeba, też jest uderzenie. Po dwu tygodniach takiej zabawy
człowiek przestaje się mylić.
- "Prądem? Nas, bohaterów, prądem?" - zacytował Pan Samochodzik. - Nawet nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]