[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- No dobra, stary, znów tu jesteśmy - mruknął doktor
Rubicundo Loachamin, dentysta, który w przeszłości całkiem
nieodległej, a przez to jeszcze się niepoddającej korozji zapo-
mnienia, odwiedzał amazońskie osady, zarówno te rozwija-
jące się, jak i te podupadłe, na brzegach rzek Zamora, Yacu-
ambi i Nangaritza, anarchistycznymi mowami łagodząc
koszmary, jakie przeżywali ich mieszkańcy, trapieni bólem
zębów, oraz przywracając uśmiechy, co czynił za sprawą pro-
tez, które okazywał pacjentom na skrawku sukna barwy kar-
dynalskiej purpury.
Jego towarzysz, Antonio Jose Bolivar Proańo - mężczyzna
w wieku trudnym do określenia, który by nie wysłuchiwać ty-
lu tak znakomitych imion, wolał, żeby go nazywano starym" -
zanim przemówił, sięgnął do kieszeni spodni, wyjął zawiniętą
w chusteczkę sztuczną szczękę, włożył ją do ust, mlasnął języ-
kiem, splunął i spojrzał na rozciągającą się przed jego oczyma
panoramę spustoszenia.
- Banda łajdaków, zrównali wioskę z ziemią - odezwał się.
- Oczekiwałeś czegoś innego od rządu? - odparł dentysta.
- O którym mówisz? O peruwiańskim czy ekwadorskim? -
dopytywał się stary.
- Na jedno wychodzi. Oba to gówno wysrane przez ten sam
tyłek - podsumował filozoficznie dentysta.
Dwaj mężczyzni, związani przyjaznią niepotrzebującą słów
i starą jak pamięć, dotarli do ruin El Idilio po tygodniu mar-
szu przez milczącą groznie dżunglę, która ponad pół roku po
zakończeniu konfliktu między Peru a Ekwadorem nie odzy-
skała pierwotnych zapachów, za to cała cuchnęła śmiercią.
Siedem dni wcześniej, na polanie w sercu dżungli, obok pa-
rowu Shumbi, który dał schronienie zbiegłym mieszkańcom
El Idilio, alkad, gruby i ociekający potem, próbował odzyskać
swą obywatelską rolę, wygłaszając płomienną, lecz niezbyt
zrozumiałą dla słuchaczy przemowę.
Obywatele, nadeszła godzina, by odbudować obecność na-
szego narodu w Amazonii. Wszyscy mężczyzni w wieku pobo-
rowym, gotowi do poświęceń dla ojczyzny, niech wystąpią" -
rzekł grubas, uczepiwszy się kurczowo rączki parasola, które-
go srebrzyste pręty prześwitywały spośród resztek niegdyś
czarnego materiału.
Której ojczyzny, ekscelencjo?" - chciał się upewnić jeden
ze zbiegów.
Naszej, imbecylu. Którejkolwiek" - odparł alkad.
Rzecz w tym, że teraz nie wiemy, czy jesteśmy Peruwiań-
czykami, czy Ekwadorczykami. Zresztą tak czy inaczej mamy
przesrane. Jeśli wrócimy, to albo nas zamordują, albo roz-
strzelają jako szpiegów. Mniejsza o to, której ojczyzny mun-
dury będą mieli na sobie" - uściślił kolejny z uciekinierów.
Alkad otarł spływający mu po twarzy pot, uniósł parasol
i wskazał nim grupę Shuarów, którzy z rozbawieniem ogląda-
li tę scenę.
A wy, ludzie dżungli, jesteście gotowi służyć ojczyznie?"
Shuarowie odnalezli starego i zaczęli z nim rozmawiać
w swoim języku, spluwając obficie po każdym zdaniu.
Mówią, że wojnę zaczęli biali, a oni nigdzie nie pójdą, bo
wszędzie mnóstwo roślin śmierci" - przetłumaczył stary.
Alkad przeklął ich brak odwagi, znikomą miłość ojczyzny,
spłynął potem odpowiednio do swej płomiennej przemowy,
lecz zbiegowie go nie słuchali. Całą ich uwagę skupiało dwa-
naście małp piekących się powoli na skraju polany.
Dentysta i stary długo rozmawiali o możliwości powrotu do
El Idilio. Stary wiedział, że pora deszczowa depcze im po pię-
tach i że konflikt miał wpływ na zachowanie zwierząt. Dra-
pieżniki z rodziny kotów i wielkie gady nasyciły się ludzkim
mięsem, gdyż ranni żołnierze, porzuceni na pastwę losu, oka-
zali się najłatwiejszą ze zdobyczy. Kiedy więc po długich
deszczach zwierzęta poczują, że kiszki zaczynają przyrastać
im do grzbietu, rzucą się na to, co będzie najbliżej, czyli na
nich.
Z całym szacunkiem, ekscelencjo, na marginesie pań-
skich dętych mów o ojczyznie, ja także uważam, że powinni-
śmy zawrócić" - rzekł stary.
Patrzcie państwo! Przynajmniej ktoś chce wrócić do do-
mu. Można się było tego po tobie spodziewać, stary" - pokłonił
się grubas.
Myli się pan. Chodzi o to, by znalezć bezpieczne miejsce -
sprecyzował dentysta. - Stary wie, że pora deszczowa jest tuż-
-tuż i że Shuarowie odejdą, zanim spadną pierwsze krople.
Chronili nas i żywili przez te wszystkie przeklęte tygodnie,
ale teraz sobie pójdą".
Grubas, przyklejony do rączki swego parasola, rozpoczął
nerwowy spacer. Wiedział, że zbiegowie od początku go niena-
widzili i że uraza rosła, podlana rosołem pogardy, który zaczął
się warzyć owego złowieszczego ranka, gdy pierwsze pociski
z mozdzierzy spadły na El Idilio, rozrywając fryzjerski fotel
dentysty i chatkę służącą za siedzibę urzędu gminy.
Flagi! Trzeba uszyć flagi!" - zawołał wówczas alkad pośród
krzyków ludzi, którzy nie wiedzieli, dokąd uciekać.
O jakich pieprzonych flagach pan mówi?!" - spytał doktor
Loachamin, zbierając leżące na pomoście protezy.
Trzeba uszyć jedną peruwiańską i jedną ekwadorską. Nie
wiemy, która armia pojawi się tu pierwsza" - odpowiedział
alkad.
Nie bądz pan idiotą. Jedynie flagi Texaco i Shella cokol-
wiek znaczą. To oni stoją za tą świńską wojną" - wypalił den-
tysta, zanim poszedł w ślady starego, który już zaczął komen-
derować odwrotem mieszkańców osady do dżungli.
Prawie pół roku minęło od tego dnia i oto tam byli, na leśnej
polanie, oczekując, aż upolowane przez Shuarów małpy dopie-
ką się w żarze.
- Ja pójdę pierwszy - oznajmił stary. - Jeśli nie wrócę
po dwóch tygodniach, idzcie za Shuarami i zróbcie dokładnie
to, co oni wam każą. Terytorium Brazylii jest o jakieś dwa-
dzieścia dni marszu stąd. Może im się uda doprowadzić was
w bezpieczne miejsce. - Powiedziawszy to, oddalił się od
grupy.
Shuarowie pomagali zbiegom tylko dlatego, że był z nimi
stary. Nie rozumieli tych mężczyzn ani nielicznych kobiet,
przybyłych do Amazonii z pragnieniem ucieczki przed kosz-
marem strachu i nędzy. Z trudem udawało się im złowić zbrój-
nika, najpowolniejszą i najbardziej ospałą z ryb; nie potrafili
odróżnić słodkich owoców flaszowca od zdradliwego miąższu
tabernamontany, który pachniał tak samo, miał identyczny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]