[ Pobierz całość w formacie PDF ]

żyją niby Rotszyldowie. Osiem godzin pracy dziennie i ani minuty więcej! U mnie człowiek
traktowany jest po ludzku...
A wie pan dlaczego? Dlatego że sam byłem kiedyś pracownikiem. I pracowałem
właśnie u moich dzisiejszych wspólników, bo interes należy do nas trzech. Dawniej było ich
dwóch, a ja miałem u nich posadę. Wkrótce zostałem ich prawą ręką i cały interes spoczywał
na moich barkach: zakupywałem towar i sprzedawałem go, oceniałem i sortowałem. Mam
bystre oko. Spojrzę na towar, a już wiem, ile wart i dokąd należy go wysłać. Ale to mało: w
naszej branży potrzebny jest również węch. Trzeba wywęszyć na odległość całych mil, gdzie
towar się ukrywa. Trzeba wyczuć, gdzie można dobrze zarobić, a gdzie połamać ręce i nogi -
wpaść tak głęboko w błoto, że się z niego prędko nie wydobędziesz. Zbyt wielu  opiekunów
czuwa nad naszym interesem... Zbyt wiele oczu kieruje się w naszą stronę, a my specjalnie
lękamy się uroków. Jeden fałszywy krok, a nie oczyścisz się w dziesięciu wodach.
Najmniejsza drobnostka - natychmiast podnosi się krzyk, hałas, artykuły w gazetach. A
gazetom więcej nie trzeba. Przecież czekają tylko na taką gratkę. Z miejsca trąbią na alarm,
wrzeszczą, stawiają na nogi policję... Chociaż wyznam panu szczerze, iż policję całego
świata... cha, cha, cha... mamy w kieszeni. Gdybym wymienił sumę, jaką nas rocznie kosztuje
sama policja, strach by pana opadł! To więcej niż dziesięć, niż piętnaście, niż dwadzieścia
tysięcy!
Uczynił ruch palcami, jak gdyby wyrzucał tysiączki. Na jednym z palców zabłysnął
brylantowy pierścień. Człowiek z Buenos - Aires przerwał, spojrzał, jakie wrażenie wywarły
jego słowa na słuchaczu, i mówił dalej:
- A gdy trzeba więcej, to też z tym nie ma kłopotu. Jesteśmy na to przygotowani - ja i
moi dwaj wspólnicy. Firma zwraca na słowo honoru każdą sumę wydaną na policję.
Wszystkie interesy załatwiamy na słowo, nie prowadzimy ksiąg handlowych. Jeden wierzy
drugiemu i nie zatai ani grosza zarobku. Proszę mi wierzyć! Gdyby ktoś to uczynił, spotkałby
go marny koniec! Jesteśmy dobrze poinformowani o każdej transakcji, znamy teren naszej
działalności. Każdy z nas ma swoich agentów i swoich szpiegów. Tak, mój panie. Interes
oparty na słowie honoru to nie byle co... Czy nie uważa pan za stosowne przepłukać sobie
gardło na tej stacji?
Mój towarzysz zaglądnął mi w oczy. Naturalnie, że nie miałem nic przeciw temu i
wysiedliśmy z wagonu, żeby zwilżyć sobie wargi. Mój sąsiad wypił chciwie kilka szklanek
lemoniady. Mnie jednak nie pozwalała rozkoszować się napojem uparta myśl: Czym handluje
ten człowiek z Buenos - Aires? Dlaczego tak szasta tysiącami? I jakim to cudem ma w swej
kieszeni policję całego świata? Po co, u licha, są mu potrzebni agenci i szpiedzy? Czy nie
chodzi tu o kontrabandę? A może sprzedaje fałszywe brylanty, kupuje kradziony towar? Albo
może to zwykły blagier, fanfaron, samochwał, jeden z tych, którym cuda rodzą się na
języku... My, komiwojażerowie, nazywamy takiego pasażera  hurtownikiem , że niby
wszystko robi  hurtem , a w gruncie rzeczy nie jest zdatny do niczego...
Zapaliliśmy cygara; wracamy na swoje miejsca, a człowiek z Buenos - Aires
opowiada dalej:
- O kim mówiliśmy? Aha, o moich wspólnikach. Dawniej byli moimi pryncypałami.
Nawet niezli chlebodawcy. Jakże mogli być złymi w stosunku do człowieka, który służył im
wiernie jak pies? Cent stanowiący ich własność był dla mnie droższy niż mój własny. Dzięki
nim miałem wielu krwawych wrogów! Zdarzyło się, że z powodu mej wierności chciano
mnie otruć. Słowem, służyłem im uczciwie, jak się należy...
Ale człowiek jest tylko człowiekiem. Dziś żyje, a jutro?... Nie bardzo mi się
uśmiechała wieczna służba u kogoś. Czyż nie mam swoich rąk, nóg i języka? Zresztą
wiedziałem, że beze mnie długo się nie obejdą... Po prostu nie mogą - są bowiem tajemnice,
sekrety nad sekretami, jak to zwykle w handlu...
Rozważyłem to sobie i oto pewnego pięknego dnia przyszedłem do moich
chlebodawców i oświadczyłem:
- Adieu, szanowni panowie!
Spojrzeli na mnie.
- Czemu adieu? Co to znaczy?
- Adieu to znaczy; bywajcie zdrowi!
Na to oni:
- Co się stało?
A ja do nich:
- Jak długo jeszcze będę wam służyć?
Spoglądnął jeden na drugiego, wreszcie pytają: jaki mam kapitał? A ja na to:
- Tyle, ile mam, starczy mi na początek. A jeśli nawet będzie mało, to przecież -
powiadam - jest Bóg w niebie, a Buenos - Aires to miasto.
Zrozumieli mnie w lot. Dlaczegóż mieliby nie zrozumieć? Musieliby stracić rozum. I
tak oto przyjęto mnie do spółki. Od tego dnia było nas trzech wspólników, trzech
pryncypałów na równych prawach. Nie istniał u nas zwyczaj: temu mniej, a tamtemu więcej.
Jak los zdarzył... Kłótni też nie było. I po co się kłócić, skoro zarobek był, dzięki Bogu,
nienajgorszy, a interes się rozwijał...
Zwiat się rozszerza, a towar drożeje... Każdy wspólnik czerpie z interesu, ile mu
trzeba. A wszyscy jesteśmy rozrzutnikami. Ja sam - nie mając żony ani dziecka - wydaję
codziennie tyle co inny na utrzymanie licznej rodziny. A ile wydaję na jałmużny i
dobroczynne cele! Ze wszystkich stron zwracają się do mnie o pomoc: to szkoła, to znów
szpital, kasa emigrantów, koncert na rzecz ubogich - Buenos - Aires, panie, to nie fraszka, to
wielkie miasto. A ile kosztują mnie inne miasta! Palestyna - czy pan uwierzy? - kosztuje mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gabrolek.opx.pl