[ Pobierz całość w formacie PDF ]
także za żart, czy też potraktują na serio? Profesor Kazan podniósł kartę z hasłem NA
POMOC! Johnny nacisnął guzik i osunął się na dno. Otaczająca go powierzchnia
wody pokryła się pęcherzykami powietrza.
Dwa szare kształty rzuciły się w jego stronę jak dwa meteory. Poczuł
delikatne, ale stanowcze pchnięcia, wyrzucające go na powierzchnię basenu. Nawet
gdyby bardzo chciał, nie potrafiłby pozostać pod wodą. Delfiny trzymały go tak, że
głowę miał ponad powierzchnią, w ten sam sposób, jakiego używały pomagając sobie
nawzajem, gdy któreś z nich były ranne. Nie zastanawiały się nad tym, czy sygnał jest
prawdziwy, czy nie; nie chciały ryzykować.
Profesor dał mu znak, aby wrócił, ale Johnny emu udzielił się nastrój
delfinów. Dla zabawy dał znowu nura w głąb basenu, przekoziołkował i leżąc na
wznak pozwolił się wynosić wodzie na powierzchnię. Naśladował nawet ruchy
delfinów trzymając nogi i płetwy razem i próbując pokonywać opór wody tak samo
jak one. Wprawdzie robił to niezle, ale osiągał najwyżej jedną dziesiątą ich szybkości.
Delfiny zbliżały się od czasu do czasu i ocierały o niego pieszczotliwie.
Wiedział już, że w stosunku do Suzie i Sputnika, nigdy nie będzie musiał używać
guzika z napisem PRZYJACIEL.
Kiedy Johnny wyskoczył z basenu, profesor uściskał go Jak odzyskanego
syna. Nawet doktor Keith próbował - ku zażenowaniu Johnny ego - objąć go swoimi
kościstymi ramionami, ale chłopiec uchylił się dyskretnie. Kiedy wszyscy czterej
wyszli ze strefy milczenia, naukowcy zaczęli rozmawiać jak podnieceni uczniacy.
- To zbyt dobre, żeby mogło być prawdziwe - powiedział doktor Keith. -
Przecież one jak gdyby przewidywały każdy nasz ruch!
- Zauważyłem to - powiedział profesor. - Nie jestem pewien, czy lepiej od nas
myślą, ale z całą pewnością szybciej!
- Czy mógłbym pracować z tym aparatem za następnym razem? - zapytał
Mick błagalnie.
- Tak - odpowiedział szybko profesor. - Teraz już wiemy, że chcą
współpracować z Johnny m, więc trzeba się przekonać, czy będą to robić z innymi
ludzmi. Wyobrażam już sobie zespół wyszkolonych nurków, który współpracując z
delfinami odsłoni zupełnie nowe możliwości dla badań naukowych i akcji ratunkowej
na morzu... widzę tysiące zadań, tysiące możliwości. - Zatrzymał się nagle. -
Przypomniały mi się dwa słowa, które powinny były znalezć miejsce w
komunikatorze, musimy je tam natychmiast umieścić.
- Co to za słowa? - zapytał doktor Keith.
- PROSZ i DZIKUJ - odpowiedział profesor.
ROZDZIAA TRZYNASTY
Od przeszło stu lat z Wyspą Delfinów związana była legenda. Ktoś
niewątpliwie opowiedziałby ją Johnny emu, ale przypadek zrządził, że on sam
natknął się na jej ślady.
Pewnego razu szedł skrótem przez las, pokrywający trzy czwarte powierzchni
wyspy. Jak to zwykle bywa, skrót okazał się dłuższy od normalnej drogi. Niemal
natychmiast po zejściu ze ścieżki chłopiec zabłądził w gąszczu drzew pochutnika i
pisonii i teraz co chwile zapadał się po kolana w piaszczysty grunt, podziurawiony
przez burzyki.
To było dziwne uczucie zabłądzić zaledwie o kilkadziesiąt metrów od
rojnego osiedla, tak niedaleko od przyjaciół. Wyobrażał sobie, że znalazł się w
samym sercu wielkiej dżungli, o tysiąc mil od cywilizacji. Odczuwał pełną samotność
i tajemniczość nie okiełznanej przyrody, nie czując jednak żadnego z jej
niebezpieczeństw, wiedział bowiem, że w jakimkolwiek nie szedłby kierunku, w
ciągu kilku minut wyjdzie z tego niewielkiego lasu. Prawda, nie znalazłby się w
punkcie, do którego szedł, ale to nie miało znaczenia na tak małej wyspie.
Poczuł nagle, że jest coś dziwnego w tym skrawku dżungli, do którego
zabłądził. Drzewa były tu mniejsze, rosły rzadziej i rozejrzawszy się Johnny
zrozumiał, że znalazł się na terenie, gdzie kiedyś była leśna polana. Opuszczona przez
swoich mieszkańców, po latach zarosła całkowicie. Niedługo zaniknie po niej wszelki
ślad.
Johnny zastanawiał się, cóż to za ludzie tu mieszkali i to przecież jeszcze w
czasach, zanim radio i samoloty stworzyły możliwość kontaktu pomiędzy Wielką
Rafą Koralową a resztą świata. Przestępcy? Może piraci? Przez głowę przebiegały mu
najrozmaitsze romantyczne pomysły. Zaczął grzebać wśród korzeni drzew, w nadziei,
że znajdzie jakieś ślady.
Był już nieco zniechęcony i przekonany, że niepotrzebnie dał się zwieść
wyobrazni, kiedy natrafił na przydymione, niemal czarne kamienie, przykryte liśćmi i
ziemią. Pomyślał sobie, że mogły to być ślady ogniska, i podwoił wysiłki. Prawie
natychmiast znalazł kawałki zardzewiałego żelastwa, kubek bez rączki i złamaną
łyżkę.
To było wszystko. Nie był to ani wielki, ani zbyt interesujący skarb, ale
świadczył o tym, że cywilizowani, a nie dzicy ludzie, mieszkali tu przed laty. Nikt
przecież nie przyjechałby na Wyspę Delfinów, położoną tak daleko od najbliższego
lądu, po prostu na piknik. Kimkolwiek byli ci przybysze, znalezli się tu z poważnych
powodów.
Johnny zabrał łyżkę na pamiątkę, opuścił polanę i w dziesięć minut pózniej
znalazł się znowu na plaży. Udał się na poszukiwanie Micka i znalazł go w szkole,
studiującego matematykę: kurs II, taśma 3. Kiedy Mick skończył naukę, wyłączył
maszynę i zagrał jej na nosie. Johnny pokazał mu łyżkę i opisał miejsce, w którym ją
znalazł.
Zdziwił się, kiedy Mick okazał niepokój.
- Wolałbym, żeby tego nie zabierał - powiedział - lepiej odnieś ją zaraz.
- Ale dlaczego? - zdziwił się Johnny.
Mick był wyraznie zaambarasowany. Szurał bosymi, wielkimi stopami po
wyglansowanej, plastykowej podłodze, wreszcie odpowiedział raczej wymijająco:
- Ja oczywiście nie wierzę w duchy, ale nie miałbym ochoty być tam w
ciemną noc.
Johnny zaczął odczuwać zniecierpliwienie, ale wiedział, że musi pozwolić, by
Mick wytłumaczył mu wszystko po swojemu. Ten zaprowadził go najpierw do
Centrum Komunikacyjnego, skąd zatelefonował do muzeum w Brisbane i powiedział
coś do zastępcy kuratora wydziału historycznego.
Po kilku sekundach na ekranie ukazał się dziwny przedmiot. Był to metalowy
zbiornik, coś w rodzaju małej cysterny o szerokości około metra, a głęboki na
sześćdziesiąt centymetrów. Stał w szklanej gablocie, obok leżały dwa prymitywne
wiosła.
- Jak myślisz, co to jest? - zapytał Mick Johnny ego.
- Wygląda na zbiornik wody.
- To prawda - odparł Mick - ale posłużył za łódz, na której sto trzydzieści lat
temu odpłynęły z tej wyspy trzy osoby.
- Trzy osoby? Jak się zmieściły?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]