[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nęła może godzina. To i tak długo, pomyślał Jake, naciąga-
jąc pachnący lawendą pled na obnażone ramię Libby.
Jake, mój stary, myślał, zamykając za sobą drzwi sypial-
ni, teraz dopiero wpadłeś na dobre. Miałeś nadzieję, że wy-
starczy jeden szybki numerek i kobieta z głowy?
Stał nago przy kuchennym stole i nalewał sobie kawy. Pił
gorzką i czarną. Patrząc na drzwi sypialni po drugiej stronie
korytarza zastanawiał się, czy miałby dość sił na to, żeby
sprzedać dobytek, wyprowadzić się i zacząć wszystko od
nowa. Może w Ozarks. Może gdzieś w Kalifornii.
Do diabła, może na Księżycu? Jakby to mogło mu po-
móc... Są sprawy, od których nie można uciec. Odległość nie
ma tu znaczenia, podobnie jak czas. Ale cóż na to można
poradzić. Dostał od życia kolejną ciężką lekcję.
Mijając pokój Libby w poszukiwaniu swoich ubrań usły-
szał, że już wstała. Otwierała i zamykała jakieś szuflady.
Gdy wracał do kuchni, usłyszał szum wody w łazience.
Przynajmniej się normalnie ubrała. Gdyby przyszła
S
R
do niego znowu w tym szlafroku, albo, co gorsza, nago, nie
ręczyłby za siebie.
Jake ubrał się tam, gdzie stała pralka i suszarka. Dżinsy
były jeszcze wilgotne, skarpetki całkiem mokre. To jednak
nie miało teraz znaczenia. Teraz musi przede wszystkim
wydostać się stąd, zanim zrobi coś głupiego.
Oprócz tego, co już zrobił.
- Pamiętasz, że mieliśmy wstąpić do sklepu po
drodze? - powiedziała Libby, patrząc gdzieś w bok.
Jake zamarł w bezruchu. Całkiem zapomniał, że miał ją
odwiezć do domku wuja. Przed chwilą przygotowywał sobie
jakąś wymówkę, żeby się zaraz ulotnić.
- Tak... oczywiście... Może napijesz się kawy? Jest
jeszcze gorąca - mówił. Sam wypił już trzy filiżanki.
Następnym razem powinien napić się kawy przedtem.
A najlepiej zamiast tego.
Tylko że nie będzie już następnego razu, przypomniał
sam sobie. Nie dla niego i Libby. Nie była pierwszą kobietą,
z którą się przespał od czasów Cass, ale nie było ich znów
tak wiele. Przez długi czas nie było żadnej. Tę będzie musiał
zapominać znacznie dłużej niż którąkolwiek z tamtych.
Wiedział o tym od dawna, od samego początku.
Dlaczego to zlekceważył?
- A więc chodzmy -mruknął pod nosem, pokrywając
poczucie niepewności gniewnym tonem. Nie podobał mu się
sposób, w jaki Libby na niego patrzyła.
Potem nie podobało mu się, że na niego nie patrzyła.
- Libby, to się po prostu zdarzyło. Teraz jest już za
pózno, żeby coś na to poradzić, ale możemy o tym zapo-
mnieć. Oboje. Dobrze?
Raczej poczuł, niż zobaczył, jak na to zareagowała. Pod-
bródek do góry, ramiona do tyłu. Jesteś parszywym sukinsy
S
R
nem, pomyślał. Był tchórzem i, niestety, zdawał sobie z tego
sprawę.
Jechali do domku Dwigginsów w milczeniu, tak samo,
jak niedawno jechali do niej. Libby wstąpiła po drodze do
sklepu po mleko i ciastka. Idąc do kasy, wrzuciła jeszcze do
koszyka parę czekoladowych batoników. Mówiła sobie, że
to dla Dawida, na pocieszenie po stracie ryby, którą już miał
na haczyku. Prawda była taka, że to nie Dawid uwielbiał
czekoladę. Jej syn wolał pierniki. To Libby w momentach,
gdy ogarniała ją rozpacz lub zwątpienie, sięgała po czekola-
dę. Na dzisiejszą noc będzie jej trzeba co najmniej trzech
batonów.
Gdy przyjechali na miejsce, Jake od razu zrobił zakręt na
podjezdzie, zanim wyłączył silnik. Ten sygnał był aż nadto
wyrazny.
- Jest pózno - powiedział. - Chyba od razu wrócę do do-
mu.
- Tak, oczywiście - odparła z wyszukaną uprzejmością,
tak, jakby ślady jej paznokci nie były wciąż jeszcze widocz-
ne na skórze jego pośladków.
Jake patrzył na rosnące w pobliżu drzewo. Libby ukrad-
kiem skierowała wzrok na jego ostry profil, po czym spoj-
rzała w stronę stawu dokładnie wtedy, kiedy Jake obrócił
twarz w jej kierunku.
- Jake, jeśli...
- No cóż, będę już jechał - przerwał pośpiesznie. Libby
na oślep poszukała ręką klamki i otwarła drzwi. Jake wysko-
czył z samochodu, zanim dotknęła stopą ziemi.
- Libby - zaczął. W tym momencie Dawid znalazł się
obok nich i złapał matkę za rękę.
- Mamo, mamo!
Libby roztargnionym gestem pogłaskała syna po
S
R
głowie; jej oczy spotkały się z oczami Jake'a ponad maską
samochodu.
- Dziękuję za podwiezienie, Jake.
O Boże, nie tak, nie tak! pomyślała zrozpaczona. Z twa-
rzą płonącą rumieńcem dodała:
- Jeśli chciałbyś tu kiedyś przyjechać... choć pewnie
nie będziesz chciał, ale jeśli... na przykład na ryby...
to... będzie nam bardzo miło.
Kiedykolwiek, w dzień czy w nocy, Jake, przez całą resz-
tę mego życia będę na ciebie czekać, pomyślała.
- Mamo, mamo, posłuchaj! - wołał Dawid, prze
skakując z jednej nogi na drugą.
Libby zdała sobie teraz sprawę, że przed tym właśnie
próbowała bronić się tak gwałtownie, już od pierwszego
spotkania. Pewnie instynktownie przeczuwała, że Jake nie-
długo zniknie z jej życia, ale ten krótki czas może wystar-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]