[ Pobierz całość w formacie PDF ]
grotach, drewnianych, lecz ciężkich jak kamień; czas wiro-
wania kamieni boli, kręcących się jak planety na- końcach
91
sznurów. Aatwo wtedy stracić oko lub ząb, złamać rękę lub
nogę, czy nawet roztrzaskać czaszkę. A potem, dzięki
zręczności i przy odrobinie szczęścia, wierzgająca zdobycz
padnie na trawę i zaciśnie się wokół niej krąg brązowych ciał.
Tak więc szereg Ludzi Lampartów przystanął wśród traw,
gotując broń, podczas gdy zwierzęta przesuwały się na boki i
do przodu. Ruch wciąż odbywał się powoli, jakby stada
kierowały się jakimś statystycznym poczuciem bezpieczeń-
stwa, jakby wiedziały, że zagrożenie wszystkich razem jest
niewielkie, bo śmierć czeka tylko jedno z nich. Myśliwi
znowu ruszyli przed siebie i wtedy zwierzęta nieco przyspie-
szyły, ale raczej z ostrożności niż ze strachu. Przypominali
statek, który sunie wśród kry i nie tyle roztrąca białe tafle, co
z lekka je tylko dotyka lub nawet nie dotyka wcale, a one
rozchodzą się na boki pod wpływem ruchu wody.
Myśliwi przyspieszyli kroku. Poruszali teraz tylko noga-
mi ukrytymi w trawie, jakby chci&li oszukać obserwujące ich
oczy, że wcale się nie zbliżyli. Nagle zerwali się do biegu,
dokładnie w chwili, gdy można było uzyskać największą
przewagę nad zaskoczonymi i nieświadomymi oraz ponieść
najmniejsze straty ujawniając prawdziwe zamiary. W sta-
dach podniósł się ryk, parskanie i wszystkie naraz rozlały się
w różne strony, wzbijając tumany kurzu wśród suchej trawy.
Im szybciej biegli łowcy, tym szybciej umykały stada, tym
bardziej wzmagał się tętent kopyt, panika i piski...
Oli, oli, oli, oli!
Wybór padł na płochliwe gazele gazele niewinne,
nierozsądne i bezradne, zdane tylko na własne smukłe nogi,
gazele ciche i delikatne. Rzucały się to tu, to tam, wpadały na
siebie, skakały wyżej ludzkich głów. Większość z nich sadziła
susami, kreśląc w powietrzu olbrzymie łuki, dotykając ziemi
tylko po to, by się od niej oderwać. Zawirowały wyswobo-
dzone bolę, oszczepy uniosły się na wysokość ramion.
Ostatnia gazela popełniła błąd i upadła, ostatnia z ostatnich
92
między otchłanią wąwozu a wrzeszczącymi mężczyznami i
wirującymi kamieniami. Dopadła krawędzi i zawróciła.
Przemknął nad nią oszczep i zniknął w głębi wąwozu.
Skoczyła pionowo w górę, kiedy szybował następny. Opadła
na ziemię, szarpnęła się w bok, tam gdzie jakaś spózniona
postać dobijała niezdarnie do szeregu. Postać uniosła
oszczep, po czym padła w trawę. Gazela przesadziła leżącego
potężnym susem i wypadła na otwartą przestrzeń. Nic już nie
poruszało się między półkolem myśliwych a krawędzią
wąwozu.
Polujący Orzeł podbiegł do leżącej postaci. Patrzył na nią
i bił się pięściami po udach.
Ty, ty... ty Szympansino!
Piękny Ptak zaglądał w głąb wąwozu.
Teraz Piękny Ptak musi pofrunąć po swój oszczep.
I Rozwścieczony Lew także.
I Zwietlik.
Myśliwi zebrali się nad krawędzią wąwozu. Zpiewali i
zawodzili. Najstarszy z Najstarszych wskazał osypisko,
którego wierzchołek znajdował się o niecałą długość oszcze-
pu poniżej miejsca, gdzie stali. Zaczęli zeskakiwać tam
kolejno i grzęznąc w sypkiej ziemi zsuwać się na dno
wąwozu, gdzie w mokrym błocie, między kałużami sterczały
ich oszczepy. Szympansina podnosił się z wolna, pomagając
sobie oszczepem. Przygryzał dolną wargę i wykrzywiał twarz
w grymasie bólu. Nie poszedł za innymi. Ruszył wzdłuż
krawędzi wąwozu, niecierpliwie szukając łatwiejszego zejś-
cia. Tętent stad zamienił się w głuchy pomruk, wreszcie
ucichł zupełnie. Szympansina znalazł jakąś ścieżkę, ale tak
niepewną i wąską, że nim na nią wszedł, zatrzymał się i
spojrzał w dół na myśliwych. Chłopiec zwany Ważką klęczał
nad kałużą i delikatnie pił wodę ze złożonych dłoni. Piękny
Ptak zmywał krew z ciała w otoczeniu kilku innych mło-
dzieńców, którzy podziwiali jego długie rany i zadrapania.
93
Szympansina badał wzrokiem ścianę wąwozu, ale wąwóz był
bardzo kręty i pobliski załom zasłaniał dalszą jego część. Z
rezygnacją postawił więc stopę na niepewnej ścieżce i zaczął
schodzić, jedną ręką przytrzymując się wyschniętej gliny,
drugą wspierając się na oszczepie. Kiedy znalazł się w
odległości równej wzrostowi dwóch mężczyzn od dna,
ścieżka urwała się. Ostatni jej użytkownik skoczył w dół, a
skacząc odłamał tylnymi nogami kawał gliniastej skarpy.
Nieświadomie sumując te fakty Szympansina zorientował
się, co za zwierzę ostatnie korzystało ze ścieżki. Włosy
podniosły mu się na głowie. Zapuścił wzrok na dno wąwozu,
węsząc rozwartymi szeroko nozdrzami. Dostrzegł odcisk
łapy w błocie i ledwo widoczną plamę krwi, tam gdzie
zwierzę odłożyło zdobycz, by napić się wody. Natychmiast
zrozumiał wszystko. Gdzieś w dalszej części wąwozu musi
być pieczara lub odpowiednie drzewo. Między gałęziami
wiszą do połowy objedzone resztki jakiegoś stworzenia,
może gazeli. Syty zabójca wyleguje się leniwie w słońcu i
oblizuje łapy. Szympansina pobladł, potem poczerwieniał.
Zaczął oddychać szybko. Otworzył usta do śpiewu, ale
wydobył z nich tylko suche kląsknięcie. Wziął głębszy
oddech i zaśpiewał.
Lampart!
Myśliwi chwycili za broń, odwrócili się i zamarli utkwiw-
szy w nim oczy. Trzymając się jedną ręką kruchej skarpy
Szympansina pokazywał oszczepem w dół.
Lampart. Najedzony.
Ważka zachichotał, a Polujący Lew zaśmiał się niepew-
nie. Mężczyzni zbili się w ciasną gromadkę i stali w bezruchu
na trzęsących się nogach. Najstarszy z Najstarszych wysunął
się przed nich i ruszył do miejsca wskazanego oszczepem
Szympansiny. Przykucnął, powąchał najpierw odcisk łapy,
potem plamę krwi. Oparł się na jednej ręce, a palcem drugiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]