[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tyle lat, a nie mogliśmy niczego uczynić; patrzyliśmy na golgotę naszych braci, a mimo to
spaliśmy po nocach i nasze organizmy działały normalnie, wiedzieliśmy, że ludzie pracujący
w obozach w Północy odmrażają ręce i nogi, a mimo to staliśmy godzinami w kolejce, aby
kupić sobie ciepłe buty i płaszcz. Nie wolno nam rozdzierać szmat; ale możemy śmiać się z
naszej własnej niemocy. Nie stworzymy jednak nigdy literatury tragicznej, gdyż nikt i nigdy
nie uwierzy nam w to, co przeszliśmy. Doświadczenie jest nieprzekazywalne; ludzi Paryża
czy też ludzi Mediolanu marzących o komunizmie moglibyśmy przekonać o nędzy tego
przedsięwzięcia tylko wtedy, gdyby na ulicach Paryża czy Mediolanu pojawiły się sowieckie
czołgi.
Lecz póki to nie nastąpi, śmiejemy się. Nasze życie pozostaje we władzy głupców,
którzy mogą nas zabić; ale którzy jednocześnie nie są pewni swojej własnej przyszłości.
Profesor Jan Kott mówił kiedyś do swoich studentów, że w naszej współczesnej
literaturze na próżno szukaliśmy sporów dotyczących literatury i ich bohaterów. Takich
sporów, jakie bezustannie znajdujemy w książkach Dostojewskiego, Tołstoja, Czechowa i
Gorkiego. Istotnie, we wszystkich książkach wydanych i napisanych po wojnie nie
znajdziemy ani jednej sceny, w której bohaterowie zaczęliby się wykłócać o wartość innej
książki czy ubrania; wartości pieniądza nigdy nie rozumieją ludzie, którzy te książki czytać
będą za ileś tam lat. Ucieczka w świat groteski i śmiechu ma również inny powód poza
najważniejszym - niewiarą w to, czego było się świadkiem i niewiarą w to, iż inni ludzie będą
w stanie dać wiarę naszemu życiu. Powód ten jest prosty: jest nim absolutna nieznajomość
życia narodu; nieznajomość warunków, w jakich ten naród żyje, i nieumiejętność
wykorzystania faktografii nawet przy zrozumieniu moralnego aspektu sprawy. Jeśli w którejś
z tych książek bohater powie: %7łyje nam się ciężko. to na tym już sprawa się kończy, a my
nigdy nie dowiemy się, ile mu było potrzeba do życia, ile zarabiał i ile chciałby zarabiać. Nie
dowiemy się ceny biletu do kina, ponieważ pisarze mają własne pokazy i własne projekcje i
nie potrzebują stać godzinami w ogonku, aby zdobyć bilet; nie dowiemy się, ile kosztowało
ubranie, i ile dostawał chłop za krowę albo za świnię. Ta mała rzecz wydaje mi się w pewnym
sensie charakterystyczna czytając Faulknera, Steinbecka lub innych współczesnych
Amerykanów możemy mniej więcej wyobrazić sobie, jak byli ubrani ludzie, co jedli i ile im
brakowało.
Obrazu tego nie odtworzymy sobie czytając współczesnych Polaków i Rosjan:
przedtem było wszystko dobrze; teraz jest fatalnie, ale to już naprawdę wszystko. Zarówno w
książkach autorów socrealistycznych jak i w książkach przemycanych do nas stąd pieniądz
stanowi tabu.
We współczesnej literaturze nie istnieje również sprawa pieniędzy. We wszystkich
książkach, które możemy uznać za wybitne, nie znajdujemy ani jednej sceny, w której
chodziłoby o pieniądze i o zagadnienie wartości pieniądza, nie znajdujemy nawet tego w
formie najprymitywniejszej, na przykład jako targu o cenę ubrania czy przy płaceniu
rachunku w restauracji; nie dowiemy się, ile kosztowała prostytutka, ile kosztował używany
czy nowy samochód i ile kosztowało urządzenie mieszkania. W książkach Balzaka i
Dostojewskiego, u Czechowa i u współczesnych pisarzy amerykańskich bohaterowie
wchodzą do lokalu i płacą; kupują ubrania i płacą; ale nigdy nie pytają o cenę ani też o racje
lub brak racji danego bohatera. Literatura, ważny czynnik propagandowy, demaskuje się w
sposób prosty i niemożliwy widocznie do przewidzenia; bohaterów jednego produkcyjniaka
nie obchodzą bohaterowie drugiego i to jest chyba jedyna ich ludzka cecha. W książkach
współczesnych nie znajdziemy tego, co znajdujemy choćby u Dostojewskiego, który
rozprawiał się z Turgieniewem, na swój własny sposób parodiując nawet jego styl; pisząc w
sposób zalecony i zachwalany przez nieomylną partię nie mieli nawet aż tak prostego
pomysłu, aby zamaskować swoją nędzę i aby starać się nadać swoim książkom trwały ślad.
Teraz dopiero zdaję sobie jasno sprawę z tego, że wziąłem się do nie swoich spraw w
Cmentarzach; byłem jednak ciekaw, czy możliwe jest napisanie opowiadania opartego tylko i
wyłącznie na autentycznych faktach. W chwili, kiedy piszę te słowa, mam trzydzieści dwa
lata; założyłem sobie, że jeśli nie napiszę do czterdziestki porządnej książki, to wezmę się za
coś innego.
Mam siedemnaście zawodów i w każdej chwili mogę pracować jako betoniarz, szofer
czy spawacz; tak więc mam jeszcze osiem lat próby. Napisałem od tego czasu kilkadziesiąt
opowiadań; z tych kilkudziesięciu mogę czytać tylko cztery; nie lubię jednak ani jednego.
Lubię myśleć o tym, co napiszę; wtedy wszystko wydaje mi się O.K. Potem kiedy piszę, jest
już gorzej; najgorsze kiedy człowiek czyta to, co już napisał i opublikował: wtedy widzi się
tylko zmarnowany pomysł i wtedy dopiero się wie, jak by to trzeba było napisać. Artur
Sandauer odradzał mi wielokrotnie drukowanie niektórych moich opowiadań, czytanych
przez niego w rękopisie; nie myślę, aby to było właściwe. Człowiek nie potrafi ocenić swoich
błędów tak długo, jak opowiadanie leży w szufladzie biurka, trzeba je opublikować i zacząć
wstydzić się za nie; to jest jedyna możliwość nauczenia się czegokolwiek na przyszłość, jeśli
taka możliwość w ogóle istnieje.
Pamiętam swoją pierwszą wizytę u Sandauera; poszedłem pożyczyć pieniądze.
Sandauer zaczął mi czytać wiersze Białoszewskiego; ja siedziałem i nic nie
rozumiałem. Wreszcie Sandauer przerwał czytanie.
- Rozumie pan?
- Nie - powiedziałem.
- Proszę słuchać - rzekł Sandauer i zaczął czytać dalej. Ja siedziałem i w dalszym
ciągu nic nie rozumiałem.
- Rozumie pan?
- Nie - powiedziałem.
- Nic?
- Zupełnie nic.
- Proszę posłuchać - rzekł Sandauer i znów począł czytać. Ja patrzyłem na niego, ale
mimo nadludzkich wysiłków woli nie wiedziałem, o co chodzi.
- Rozumie pan?
- Nie - powiedziałem.
- Nic?
- Zupełnie nic.
- Jak to jest możliwe?
- Nie wiem - powiedziałem.
Po paru seansach Sandauer uznał mnie za idiotę i wyrzucił z domu. Było to w tym
czasie, kiedy postanowił rozgromić literaturę polską nie stosując taryfy ulgowej. O ile
pamiętam, na pierwszy ogień poszedł Adolf Rudnicki; Sandauer czytał mi swój rękopis i
wynotowane tam zdania z prozy Adolfa, gdzie Adolf nie dość precyzyjnie wyraża się po
polsku. Zdziwiło mnie, że człowieka o takiej inteligencji cieszą te potknięcia; krytyk ma
prawo do rozpaczy, ale nie ma prawa do tego, co nazywa się Schadenfreude. Działo się to w
najgorszym okresie, kiedy przeszła przez Polskę fala antysemityzmu.
Rudnicki nie ukrywał nigdy, iż jest człowiekiem religii żydowskiej. Używam tego
określenia świadomie, gdyż nie umiem napisać o człowieku urodzonym w Polsce po prostu:
%7łyd. Gdybym chciał myśleć tymi kategoriami, to musiałbym dojść do wniosku, że nie istnieją
[ Pobierz całość w formacie PDF ]