[ Pobierz całość w formacie PDF ]
plaży społeczeństwo, bo duża fala znów pchnęła łódz za daleko, Waldemar usiłował ją
utrzymać i przechył zaparł dech w piersiach. Nie przewrócili się, za to nabrali wody, widać
było z daleka, że Mieszko wylewa ją jakimś naczyniem. Teraz musieli znów nawrócić, jeśli
nie chcieli lądować w Leśniczówce.
- No i po co się upierają? - spytałam z wyrzutem. - W Leśniczówce nie ma wraków.
Mogą podejść, jak im się spodoba.
- Wstyd byłby straszny - powiedział pod nosem brat Waldemara.
- Już bym wolała te sieci przez miesiąc rozplątywać - wyznała pani Jadwiga ponuro.
Waldemar wypatrzył właściwy moment, poszedł dalej w morze, pod falę. Obaj byli
już chyba mokrzy kompletnie. Mieszko nie nadążał z wylewaniem, pracował jak maszyna.
Znów musieli zawrócić, na parę chwil na plaży zapanowało milczenie absolutne, w napięciu
czekali wszyscy, Waldemar miał na zwrot, pi razy oko, półtorej sekundy. Wybrał te półtorej
sekundy genialnie, fala poderwała rufę, dziób zarył się w wodzie, ale zaraz wyskoczył,
zbiorowe westchnienie ulgi stanowiło akompaniament, słyszalny nawet w ryku morza. Szli
równo na przejście pomiędzy wrakami, a cholerne przejście nie miało więcej niż osiem
metrów. Niejedna łódz już ugrzęzła na wystającym żelastwie przy znacznie lepszej pogodzie.
- Czego, do cholery, tych wraków nie usuną, przy niskiej wodzie można pociąć
palnikiem, chociaż przejście poszerzyć - mamrotałam pod nosem. - Wielkie i zagłębione, no
to co, wojsko wezwać, nurków, nie takie rzeczy wydłubywali.
- Chyba w końcu trzeba będzie - zgodził się ze mną brat Waldemara bez wielkiego
przekonania.
Aódz miotała się na właściwym kierunku. Jeśli morze nie zrobi im teraz głupiego
dowcipu...
Niewykluczone, że usiłowało, ale Waldemar był dobry. Podchodził skosem do fali,
oczy miał dookoła głowy, utrzymywał kuter dziobem do przejścia. Był coraz bliżej, byle nie
rąbnęło go w bok, miał szansę. Rzucało nim w granicach sześciu metrów, może nawet mniej,
mógł trafić w przejście...
- Bo ja to, proszę łaskawej pani, skurwysyństwa nie lubię - powiedział ni z tego, ni z
owego jakiś facet za mną.
Przez moment myślałam, że mówi o morzu, które, bądz co bądz, zachowywało się w
tej chwili nieprzyzwoicie. Potem obejrzałam się.
Za moimi plecami stał rybak, znany mi z twarzy. W końcu, po osiemnastu latach,
znałam tu z twarzy mnóstwo ludzi. Oni mnie również. Rybak ze zmarszczoną brwią
wpatrywał się w tańczącą na falach łódz i widać było, że jakoś jest podzielony na dwie
nierówne połowy.
- A kto lubi? - odpowiedziałam grzecznie, wciąż nie mając pojęcia, o co mu chodzi.
- Teraz...! - krzyknął zduszonym głosem i Waldemar, jakby usłyszał, sterem
skontrował uderzenie.
Rybak podjął temat.
- Te... jak by tu... Gnilce głupie, specjalnie szukały po śmietnikach starej liny, nie
znalazły, prawie nową nadwerężyły. Mnie wynajęły... No...!
Waldemar utrzymał się na kierunku. Mieszko zaniechał wylewania wody, wpatrzył się
w dziób kutra, uparcie pchany przez fale ku zachodowi. Widać ich było doskonale, bo
znajdowali się nie dalej niż o trzydzieści metrów od brzegu. To drańskie przejście między
wrakami...
Przestałam mrugać, przypuszczam, że tak samo jak reszta narodu. Waldemar
zaryzykował, widocznie wierzył w łódz syna, bo w ogóle popłynęli po sieci Mieszka i jego
łodzią. Wykonał błyskawiczny zwrot, wybrał moment między falami, tyle tego było co kot
napłakał, ale jednak te dwa metry zyskał, wstrzymanie oddechu przez społeczeństwo też było
wyczuwalne, Waldemar dodał gazu, kłębowisko piany wniosło go w ten wąski przesmyk. Nie
zaczepiając o nic, wjechał na fali na brzeg.
Zrobiła się duża polka. Mieszko wyskoczył, wokół niego byli wszyscy równocześnie,
ciągnęli łódz, taplając się w wodzie, kogoś tam fala zbiła z nóg, Waldemar, roześmiany,
machnął ręką. Pani Jadwiga symulowała opanowanie, ale jednak syna chwyciła w objęcia.
Wyrwał się jej, miał dużo roboty.
Ulga bez granic pozwoliła mi zająć się drugim tematem. Odwróciłam się tyłem do
morza.
Rybak ciągle stał za mną, w wywlekaniu łodzi nie brał udziału. Na górze, przy
budynku z wyciągarką, dostrzegłam Bodzia razem z gipsem i szwedkami, na dole mignął mi
major, zdążyłam pomyśleć, że pewnie przyjechali jego samochodem. Rybak patrzył w dal.
- Oszukali mnie - powiedział ponuro i mściwie. - Gadali, że to im do ukręcenia na
film, jak ta lina skacze. A mówiłem, że tu już jeden bez pół głowy chodzi, samym końcem go
trafiła. I mnie chcieli, papierki w ręce pchali. Pomogłem, nadciąłem włókna, a to się pokazało
mordercy.
Zmusiłam własny umysł do ostrego galopu. Zrozumiałam, że przyjemni panowie z
Wołomina chcieli go zaangażować do uśmiercenia Szmagiera, zasłaniając się kręceniem
filmu. Pomógł nadwerężyć pętlę przy haku i ze zgrozą stwierdził, że ich prawdziwym celem
było zabicie człowieka. Bezcenny świadek!
- I co jeszcze od pana chcieli? - spytałam chciwie.
- A żebym popłynął z Maciejskim. I o jednej godzinie i minucie wracał, to oni jak raz
będą filmować. I może bym popłynął, ale jak raz musiałem być w Tolkmicku, a tu się
pokazało, że świństwo. Już mnie szukali.
Zaniepokoiłam się.
- Może lepiej, żeby pana nie znalezli.
- A niech mnie pocałują w te... Nie znalezli, bo u mnie silnik wysiadł i poszłem łowić
ze szwagrem w Leśniczówce. Pani uważa, że chcą mi gębę zatkać?
- Uważam, że może nawet gorzej. Rąbną pana.
- A to ja wcześniej wszystko powiem. Na protokół zeznam. Bo ja to skurwysyństwa
nie lubię.
Aódz Mieszka wydarła się wreszcie skotłowanym falom i popełzła w górę aż do końca
plaży, pod wydmy. W kłębiącym się wokół niej tłumie zaczęłam gorączkowo wypatrywać
majora, nie mając pojęcia, co zrobić teraz z tym bezcennym świadkiem. Najchętniej
trzymałabym go za rękę, prawie pożałowałam, że nie ma tu Zygmusia, który chwyciłby go w
objęcia. No, może bezskutecznie, od razu dostałby po mordzie.
Major, wiedziony zapewne telepatią, wyłonił się nagle z tego całego tłoku tuż obok
nas. Tłok się przerzedzał, ale morze ryczało, silniki samochodów warczały, ludzie krzyczeli
do siebie, nikt nie mógł usłyszeć cichych słów, wyszeptanych prosto do ucha. Wyszeptałam
mu wszystko co trzeba, jednym okiem pilnując, czy rybak przypadkiem nie zmienił zdania.
Major nie musiał się długo zastanawiać.
- Niech go pani natychmiast zabierze do komendy. Złapie pani komendanta, sama pani
będzie protokółować, niech złoży zeznania bez innych świadków, kopię pani zachowa.
Podpisaną. Przy świadkach nam potem rozpozna sprawców, musimy go mieć pod ręką.
Chyba że się napatoczy sierżant, w takim wypadku niech on się tym zajmie.
Zabrałam rybaka metodą fizyczną, zwyczajnie pociągnęłam go za rękaw. Nie
wrzeszczałam do niego po drodze, wepchnęłam go do samochodu i wyjaśniłam sprawę
dopiero, kiedy ruszyłam i odjechałam kawałek.
- Do krynickiego komendanta? - upewnił się.
- Do krynickiego.
- Może być. To porządny człowiek. I niegłupi.
Pani Jadwiga odjechała ze szwagrem, bo musiała dać obiad swoim turystom, Mieszko
i Waldemar jeszcze zostali w licznym towarzystwie. Dobrze się stało, że oddaliłam się
stamtąd, bo przedtem gruntownie zastawiałam drogę dżipowi Mieszka, czego w chwili
parkowania w ogóle nie zauważyłam. Wszelkie mandaty przez całe lata płaciłam z reguły za
niewłaściwe parkowanie.
Komendant był u siebie i zeznanie zostało złożone.
Rybak, przy okazji poznałam jego personalia, Adam Wiśniak, widział także tego,
który uruchomił wyciągarkę w chwili nadejścia Szmagiera. Akurat się obudził. Przedtem
zdrzemnął się trochę za magazynem, czekając na szwagra, który nadpłynął w tej drugiej łodzi,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]