[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozpaliło pokład i przypiekając półnagich ludzi zaprzeczało białym żarem istnieniu gdziekol-
wiek na świecie zaśnieżonych świątecznych ulic. Lecz gdyby z tego błękitnego aż do białości
nieba w potokach słońca sypnął puchaty śnieg i pokrył miękką powłoką rozpalony pokład,
stary Zaruba i ci dwaj przy sortowniku nie mieliby w tym dniu bardziej oniemiałych twarzy.
Właśnie z drugiego zbiornika, gumowym taśmociągiem jechały wrzecionowate, opasłe ma-
krele i podskakujące ciągle, pełne wigoru chropiki i ostroboki. Traf chciał, że przy sortowniku
jako pierwszy stał Zaruba. Gdyby zawiązać mu oczy, na ślepo, palcami poznawałby delikat-
ną, bezłuską skórkę makreli, nieco twardszą, równie bezłuską, powłokę pękatych pelamid,
chropowatą, jakby ostrym zamszem pokrytą skórę rekinów i rekinków. Jego ręce omijały z
daleka węgorzowate cielska jadowitych muren, opatrzone ukrytym cierniem płetwy koleni,
wilcze pyski krwiożerczych barrakud, haczykowate zęby srebrzystych pałaszy. Zaruba znał te
ryby jak stary ślepiec schodki na ganku swojego domu. Dlatego też owego dnia gapił się spo-
rą chwilę na tłuste zielonkawozłociste ryby, które, wachlując skrzelami, rozdziawiały bezzęb-
ne pyski, i grzmocąc ogonami po łbach makrele, całą swą postawą demonstrowały, że są ży-
we, dopiero wyłowione z oceanicznej toni, tu na szelfie przy Afryce Zachodniej. Stary Zaruba
nie dotknął tych ryb, nie wymienił ich nazwy, bo w cuda nie wierzył. Milczał. Dalej stał star-
szy rybak Wojtek Steś, który w Afryce już prawie dziesięć lat poznawał, co w wodzie pływa.
Wybałuszył oczy, dotknął palcem opasłego cielska, odwrócił się i szybciutko zaczął przebie-
rać piętrzące się dookoła makrele. Grześ Złota Rączka był na statku dopiero drugi rejs.
Przepędzałem go z jednej roboty do drugiej, przepędzali go mistrzowie. Grześ kiepsko roz-
różniał ryby, kiepsko kartonował, do tacowania też lepiej go było nie dawać. Postawili mi-
strzowie partacza przy sortowniku dwóm starszym do pomocy. On ostatni spostrzegł złota-
wobrunatne ryby, ciskające się w potoku makreli i ostroboków. Cofnął się o krok, podobnie
jak tamci, rozdziawił gębę, chwycił jednego z okazałych tłuściochów za ogon, podniósł do
góry.
Chłopy, patrzcie, patrzcie, co to jest! wrzeszczał na całą przetwórnię Grześ.
Ludzie skoczyli w stronę sortownika, przy rybach powstał tłok. Przyszedłem do przetwórni
właśnie na ten moment, rzuciłem okiem na rybę, jedną, drugą, trzecią... wziąłem którąś do
ręki, położyłem na stole koło suchego zbiornika. Zajrzałem rybie pod pokrywę skrzelową,
zajrzałem do pyska, przyjrzałem się oku.
32
Panowie, siła nieczysta. Karp lustrzany trzyletni ani chybi. Nie może być inaczej po-
wiedziałem powoli, ostrożnie, bojąc się śmieszności.
Gdyby więc w ten upalny dzień z jasnego afrykańskiego nieba w samo południe sypnął
biały świąteczny śnieg, ludzie nie mieliby innych min jak wówczas, gdy stali kupą wokół
mnie i trzech ciągle żywych, lustrzanych karpi wyłowionych ze słonej wody na szelfie przy
Afryce Zachodniej nie dalej jak dwadzieścia pięć mil na północny zachód od Dakaru.
Rzuciłem karpie do suchego zbiornika, poleciłem uważać, kto po nie przyjdzie, spojrzałem
na zegarek, było po dwudziestej. Poszedłem do Gacpy, spieszyłem się na kolację, którą mu-
siałem przełknąć jeszcze przed wachtą. W kabinie pierwszego oficera stolik nakryty świeżym
obrusem, na nim słoik, wyglądały z niego jakieś zielone, wykombinowane w Las Palmas,
gałązki obsypane strzępkami waty. Obok leżało zdjęcie kobiety i kawałek białego opłatka.
Psiakrew! Już drugi raz się zaciąłem mruknął Gacpa obserwując mnie kątem oka
bardzo jestem ciekaw, jak u mnie w domu wygląda Wigilia marudził, kończąc toaletę. Wło-
żył grubą frotową koszulę, sięgnął do szafki po butelkę winiaku. Z okazji świąt po jednym?
zapytał.
Nalej!
Wypiliśmy. Gacpa schował winiak do szafki. Wyszliśmy. On na kolację, ja wróciłem do
przetwórni. Ludzie biegali z tacami pełnymi ryby ścigając się z czasem. Zwięta były tu tak
dalekie jak zimowe ulice i drzewka oświetlone kolorowymi lampkami na zaśnieżonych pla-
cach. Kiedy z Zaruba poszliśmy na kolację, w mesie było już prawie pusto. Autentyczny do-
cent-elektryk, ochmistrz, dwóch mechaników i chłodnik dłubali widelcami w talerzach, popi-
jając z filiżanek czerwony barszcz. W rogu mesy pod bulajem stała plastykowa choinka
ozdobiona srebrzystymi bańkami. Dłubałem widelcem w rybie tak jak tamci, światło było
nastrojowo przyciemnione, ale nastroju nie było żadnego. Tylko ryba była naprawdę dobra.
Zaraz, co to za ryba?
Co to za ryba? trąciłem Zarubę.
Cały czas o tym myślę mruknął Grzegorz skąd oni mają karpie?
Po kolacji ten i ów wyciągnął z kieszeni zdjęcie zabrane z kraju.
Cholera, kto by przypuszczał, że nas tu przyniesie z powrotem, zasrany los... marudzili
rybacy po kątach. Oprócz Zaruby i elektryka autentycznego docenta wszyscy klęli głośno
lub po cichu, że znowu święta wypadły w morzu i to jeszcze niespodziewanie. Alek trzymał
w łapach butelkę piwa i fotografię narzeczonej, patrzył nieco tępo na butelkę i obrazek, po-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]