[ Pobierz całość w formacie PDF ]
u nich na ekranie wystąpił kot. Na pewno nie wiem, bo już zasypiałem.
- A więc kot uratował nam życie? - zdziwił się admirał.
- Na to wygląda - przyznałem.
Marduk słysząc, że o nim mowa, przechadzał się między nami, ocierał o nasze nogi,
mruczał i prężył grzbiet.
- No tak - zawołał Freyd - pszczoły tego nie przewidziały. Teraz wyobrazcie sobie,
jakby to wyglądało, gdyby nie było kota. Usypiamy wszyscy, również Lech Bylina. Jak długo
to trwa? Wszystko jedno. Dobę, dwie, trzy. Dopóki działa ta muzyka, śpimy. Jest rozkosznie.
Widzimy sielankowe, ziemskie obrazy: kwiaty, owady, łąki, szum drzew. Ekran ciągle działa.
Osłona zresztą też. Krążymy sobie dokoła Marsa w jego grawitacji. No i co dalej?
- Co dalej?! - krzyknął profesor Carrocci. - Co dalej? - powtarzał ze wzburzeniem. - Ja
wiem, co dalej! Podjechałyby sobie na swoich jakichś tam rakietkach, obejrzały dobrze naszą
osłonę i już by tam sposób na nasze elektrony znalazły. Potem ściągnęłyby nas na dół,
rozbroiły i podcięły gardła. Jakiś tam gazik, jakaś temperaturka i sławna ekspedycja numer
XIX zamieniłaby się w nicość, idąc w ślady swych bohaterskich poprzedników. Ale jeśli tak
ma być - krzyczał - to wolę nasze superbomby!
Rozgorzał ze zdwojoną siłą dawny spór. Jedni wołali, by rzucić superbomby, drudzy
sprzeciwiali się temu. W końcu admirał uciszył zamieszanie.
- Sądzę, że teraz nie może być mowy o bombach.
- Dlaczego? - zawołał Carrocci.
- No, niech odpowie doktor Freyd - zaproponował admirał - albo inżynier Bylina,
profesor Towsend, Cronenstraem czy wreszcie Barrót.
Odpowiedział za nas profesor Towsend:
- Już nawiązaliśmy kontakt z tymi dziwnymi mieszkankami Marsa. %7łe chciały nas
uśpić i zniszczyć, jest zrozumiałe. Uważają nas przecież za swoich wrogów. Wiemy też, jak
wszechstronnie inteligentne są te owady. Dlaczego więc mamy je częstować bombami? Dość
już bomb. Teraz szukajmy sposobów porozumienia.
- No, mieliśmy próbkę tego porozumienia - parsknął Carrocci. - Wydaje mi się, że
wszyscy chcecie zginąć. Kto zostanie żywy, wspomni, co mówiłem, a jeśli nie, to wspomną
nas przyszłe pokolenia. Nikt żywy z tej wyprawy nie wróci!
Słowa te złowrogo zadzwięczały w naszych uszach. Zapanowało przygnębienie.
Admirał zarządził głosowanie. Jedna była alternatywa: zostać lub wracać na Ziemię. Tylko
trzy czy cztery osoby opowiedziały się za natychmiastowym powrotem. Inni chcieli
zamierzenie doprowadzić do końca, jakkolwiek przyszłość była niepewna. Zmierć mogła nas
spotkać w każdej chwili.
- Jeśli tak, to postaraj się nas znów połączyć, Leku - rozkazał admirał.
- Czy możesz zaręczyć - zwrócił się do Freyda - że nie uśniemy?
- Po zażyciu kilku pastylek vitavinu nikt nie będzie spał - oświadczył Freyd. - Zresztą
na wszelki wypadek ktoś musi wyjść i nie mieć styczności z ekranem. Gdybyśmy mimo
wszystko usnęli, będzie czuwał nad "Glorią" i zbudzi nas.
Wyszedł Barrót. Powiedział, że nie ciekawią go sprawy naukowe, bo jest kucharzem i
pszczoły go niewiele obchodzą. Co do Zalego, to najwidoczniej ciekawość naukową w sobie
miał, gdyż został.
XXVIII
Uruchomiłem aparaturę i puściłem na antenę nasz sygnał wywoławczy. Na wszystkich
twarzach widziałem wyraz skupienia i ciekawości.
Pewien czas trwały trzaski i migotania, a w głębi ekranu chybotały podłużne, ceglaste
smugi, przypominające wczesny świt. Były tam też jakieś żółtosrebrne pasma, coś jakby
lecące złociste snopy zboża, roziskrzone dymy, świetliste mgły.
Drżałem z niecierpliwości.
Po chwili wszystko ustało i tylko środkowa smuga żarzyła się ostrym, szkarłatnym
światłem. Zwiatło to rozpalało się, to przygasało. Następnie ów żar przechodził przez
wszystkie odcienie czerwieni, aż stał się głęboko karminowy, ciemny i płomienny, układając
się w głębokie fałdy o strukturze najcieplejszego aksamitu.
Z najwyższym zdumieniem zacząłem spostrzegać, że jest to przecież starogrecki strój
kobiety. Tunika z narzuconą chlamidą, tylko że chlamida ta była niezmiernie szeroka,
podobna do togi. Była to moda z epoki Pizystrata lub Kleistenesa Alkmeonidy. Cóż to może
być?
Na dalszym planie widać kolory zielone, w środku jasne, a po bokach szmaragdowe,
przechodzące w odcień liści klonowych.
Pomyślałem, że jest to jakaś niepełna fala ziemska. Zaraz posłyszę dzwięczny głos Izy
Castellani: "Lek, to ty? Co tam u was słychać dobrego?"
Wreszcie pojawił się widmowy zarys głowy i całej sylwetki ludzkiej. Pełen
sprzecznych uczuć, drżącą ręką dotknąłem skali i nacisnąłem guzik maksymalnej ostrości.
Niespodziewanie i w sposób zaiste cudowny wychyliła się ku nam, z całą
plastycznością trzech wymiarów, realna i wyrazista postać kobiety.
Trudno opisać, jak była piękna. Może umiałby to zrobić stary Homer lub Dante. Tak
mogła wyglądać Afrodyta wynurzająca się z morskiej piany lub rzymska Junona.
Amarantowa chlamida spływała po niej w dostojnych fałdach i załamaniach, ale
poprzez tkaninę przeświecało jej ciało, tak cudowne, że jakby nieprawdziwe.
Włosy miała długie, złote, rozdzielone modą grecką na dwie strony nad czołem i
upięte w ciężki węzeł.
Na czole, nad pięknym, prostym nosem miała małą, czerwoną plamkę, jaką się
spotyka u kobiet z wysokich kast w Indiach.
We włosy wpięty diadem w kształcie kwiatu o siedmiu płatkach wysadzanych
brylantami. Na smukłej szyi lśnił naszyjnik, a na rękach i nogach liczne bransolety rozsiewały
tęczowe blaski. Cała postać była lśniąca, promieniejąca, barwna, wspaniała, nieziemska.
Miała w sobie coś z rzezby greckiej. Takie wysokie, smukłe, zgrabne kobiety były
przed tysiącami lat modelkami Fidiaszów i Praksytelesów. Była to piękność klasyczna i tak
nieśmiertelna jak piękno starej Grecji.
W prawej ręce trzymała coś w rodzaju berła w kształcie niedługiej laseczki
wysadzanej brylantami, zakończonej potrójnym ostrzem.
Kobieta obrzuciła nas czujnym, zimnym spojrzeniem. Podniosła rękę do góry. Ostrze
berła skierowała w naszą stronę i poczuliśmy, jak z niego począł się sączyć jakiś prąd. Trafiał
do naszych zrenic, przenikał do serc...
Staliśmy nieruchomo, pełni zdumienia, oczarowani, zachwyceni.
Uważnie przyglądała się każdemu z nas, jakby go chciała zapamiętać na całe życie.
Wreszcie jej wzrok zatrzymał się na admirale. Potężna postać zrobiła widać na niej wrażenie.
Rozległ się jej głęboki, altowy głos. Mówiła wolno, niezbyt głośno, jakby z pewną
trudnością, odnosiło się wrażenie, że starannie dobiera słów.
- Czy ty jesteś wodzem tych ludzi?
Był to język starogrecki, mowa Platona i Sokratesa. Prócz mnie nikt tutaj nie znał tego
dawno zapomnianego języka. Zdecydowałem się pełnić rolę tłumacza.
- Tak - odrzekłem z szacunkiem. - Ten człowiek istotnie jest naszym wodzem. A ty,
pani, kim jesteś?
Na usta cisnęło się tysiąc pytań. Skąd się wzięła ta kobieta wśród pszczół? Jak i kiedy
tutaj zawędrowała? Czy to jest owa dawna uciekinierka z Ziemi, jej córka lub wnuczka? Czy
wywodzi się z Atlantydy? Czemu wygląda, zachowuje się i mówi jak starożytna Greczynka?
Skąd w niej ta siła magnetyczna? Ach, spokojnie, spokojnie... Na rozwiązanie tej zagadki
będzie jeszcze czas.
- Po co przybyliście na Marsa? - zapytała.
- Jesteśmy ludzmi nauki - odrzekłem. - Zbadaliśmy już wszystkie planety systemu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]