[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Albo... miłość.
Brenda obdarzyła ją tajemniczym uśmiechem.
- Wstał ktoś oprócz nas?
- Wes jest w kuchni - pośpieszyła z odpowiedzią Akiko.
- A Toho medytuje na werandzie - dodała Casey. - Davida nie
widziałam. Ani Johna...
Przerwała z nadzieją, że Brenda udzieli jej jakiejś wskazówki.
Gdy to nie nastąpiło, dokończyła:
- Pewnie jest gdzieś w głębi domu.
- Nie... - wtrąciła Akiko. - Widziałam, jak wychodził.
- Wychodził? - Casey z trudem zachowała pozory opanowania.
80
RS
- Zawołałam go, ale mnie nie słyszał - odparła Japonka.
- Ciekawe, dokąd poszedł - ziewnęła Brenda. - Ja idę do kuchni
poszukać czegoś do jedzenia.
Casey usiłowała zebrać myśli. Dokąd mógł wyjść podczas
szalejącej zamieci? Nagle przypomniała sobie, że samochód i
rzeczy Johna zostały w sąsiedztwie. Prawdopodobnie poszedł się
spakować... i wyjechać. Odśnieżenie podjazdu zajmie mu trochę
czasu. Może więc zdąży... Jeśli poprosi go, żeby został... Padnie
na kolana...
Zaraz, gdzie się podziała jej godność? Do diabla z godnością.
Potrzebowała męża.
- Casey? Dobrze się czujesz? - spytała Akiko. - Zbladłaś.
Casey bezwiednie dotknęła policzków.
- Słucham? Nie, wszystko w porządku. Coś... coś sobie
przypomniałam. Muszę... zaraz wracam.
Popędziła do holu. Przy drzwiach zderzyła się z powracającym
Toho.
Oboje krzyknęli. Matoki ciężko wsparł się o ścianę. Casey
pomogła mu odzyskać równowagę i wymamrotała kilka słów
przeprosin. Chwyciła płaszcz z wieszaka.
- Muszę... wyjść. Odśnieżyć dach. Dla... bezpieczeństwa. W
zeszłym roku, nasz biedny listonosz... zginął od uderzenia
spadającego sopla.
Zatrzasnęła drzwi, zanim Toho zdążył wyrazić swą opinię na
temat tak zaskakującego wyjaśnienia.
Po kilku krokach zaczęła żałować, że nie poświęciła jeszcze
kilku sekund na założenie zimowych butów. Kapcie miała pełne
śniegu, a nim dotarła do odległych o sto metrów zabudowań,
padający biały puch zdążył już zalepić jej oczy i usta.
Na podjezdzie nie było widać samochodu. Dopiero po chwili
zauważyła niewyrazny zarys auta przysypanego śniegową
pierzyną. Z ulgą dopadła drzwi. Ustąpiły od razu. Biała od stóp do
głów Casey wylądowała brzuchem na podłodze.
81
RS
- A to co? Bałwanek przyszedł w gości?
Casey zacisnęła zęby. Niech sobie kpi. Niech szydzi z jej
nieszczęścia. Niech robi, co chce, byleby został.
John zamknął drzwi, potrząsnął głową i pomógł kobiecie wstać.
- Na miłość boską, Casey! Mama nie uczyła cię, jak należy się
ubrać do zabaw na śniegu? Nie masz butów ani rękawiczek.
Dostaniesz zapalenia płuc i umrzesz.
- John, nie odchodz. Wróć do mojego domu. Przepraszam, że
się z tobą kłóciłam. To moja wina. Mam taki... taki...
- ...żywiołowy temperament? Przełknęła gorzką pigułkę.
- Tak. %7ływiołowy temperament. Uśmiechnął się.
- Chodz. Może znajdziemy kilka kocy. Spróbujemy rozpalić
niewielki ogień w kominku i zobaczymy, czy przestaniesz szczękać
zębami.
Szczękać zębami? Nic dziwnego, że miała trudności z ich
zaciskaniem. Przejęta nagłym odejściem Johna, do tej pory tego
nie zauważyła.
Mężczyzna zaprowadził ją w pobliże kominka i posadził na
kanapie. Zdjął przemoczone kapcie i skarpetki.
- Stopy wyglądają paskudnie - zamruczał owijając je w koc.
Spojrzał na swą towarzyszkę.
- Co ja z tobą mam, Casey. Próbowała się uśmiechnąć.
- Same kłopoty, prawda?
- Prawda - parsknął śmiechem.
- Ale przypuszczam, że to się panu podoba, panie Gallagher.
- Dla pani nazywam się John Croyden. Casey przyjęła i ten
przytyk.
- Nie chcę... Nie chcę sprzeczki.
- Małżeństwo bez kłótni staje się nudne.
Kobieta naciągnęła koc pod samą szyję. Wciąż dygotała.
Po kilku nieudanych próbach John rozniecił ogień. Z paleniska
buchnął kłąb dymu, lecz po chwili powietrze stało się czyste.
John przysunął kanapę bliżej kominka. Z szafki wyjął butelkę
82
RS
koniaku. Napełnił szklankę bursztynowym płynem i wyciągnął dłoń
w stronę Casey.
- Dopiero dziesiąta - zaprotestowała. - Jeszcze... nawet nie
wypiłam... porannej... filiżanki kawy. Dopiero... umyłam zęby...
- Wypij - rozkazał krótko.
Casey przełknęła solidny haust, zakrztusiła się, i na żądanie
Johna znów sięgnęła po szklankę. Każdy kolejny łyk smakował jej
coraz bardziej. Nawet gdy mężczyzna uznał, że wypiła już dosyć,
nie pozwoliła sobie odebrać naczynia.
- Spokojnie - mruknął John. - Dopiero dziesiąta, pamiętasz?
Nic jeszcze nie jadłaś.
- Boi się pan, że wpadnę w alkoholizm, panie Gallagher?
Poprawka... panie Croyden? - Wypity koniak z wolna rozgrzewał
jej ciało. Dreszcze ustąpiły. Wysuszyła szklankę do dna.
- To zależy. Jak zachowujesz się po pijanemu?
- Nie wiem. W życiu nie byłam pijana. - Wyciągnęła rękę. -
Nalej mi jeszcze.
John potrząsnął głową.
- Masz już dosyć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]