[ Pobierz całość w formacie PDF ]
słońce, zapala srebrne błyski na rozkołysanej jeszcze fali.
Gdy po kilku godzinach, przemoknięci do ostatniej nitki, skostniali i na wpół żywi ze zmęczenia, stajemy
wreszcie w drzwiach radiostacji, Ewald nie wie, jak okazać swą radość: odgrzewać wystygłą kawę w dzbanku
czy przynieść nam co prędzej suche ubrania? W końcu rzuca się do nadajnika.
Muszę ich zaraz zawiadomić, żeście już wrócili wyjaśnia pospiesznie. Zdecydowali się na
opuszczenie łodzi ratunkowych. Postanowili nareszcie was szukać. Rychło w czas, co?
Jak to, przecież statek już dawno odpłynął!
Ależ skąd! Chcieli, naturalnie, że chcieli, ale ja im nie pozwoliłem! uśmiecha się z dumą Ewald.
Straszyłem ich. Nie dawałem ani chwili spokoju. Alarmowałem ciągle kapitana, że was jeszcze nie ma. Wy-
rzucałem, jak mogli puścić was samych z powrotem. Pytałem: Na kogo chcecie wychować tych marynarzy,
których szkolicie na statku? Na dzielnych ludzi czy na niedorajdy?1' Posłyszał ode mnie parę słów prawdy.
Narobiłem tyle hałasu, że wreszcie przestali się bać sztormu i zawrócili.
Twarz Ewalda wyraża oczekiwanie. Uważa, że należy mu się pochwała.
A my obaj jak na komendę parskamy śmiechem. Nie możemy się powstrzymać. Zanosimy się, aż łzy nam
ciekną po policzkach. Ewald patrzy na nas rozszerzonymi zdumieniem oczyma. Jest na wpół zaniepokojony
naszym zachowaniem. Nic nie rozumie.
Mogliśmy drogo przypłacić tę spóznioną pomoc! wołam wreszcie, krztusząc się jeszcze od śmiechu.
Przecież oni mało nas nie zatopili zawracając - wyjaśnia Ojen i ciężko opada na krzesło. Przepłynęli
tuż obok we mgle, jeszcze trochę, a nie byłbyś nas więcej oglądał.
Ewald macha ze zniechęceniem ręką.
I chciej tu ludziom dobrze zrobić! Za moje starania... A ja myślałem, że was uratuję! No, grunt, że
Roald nie straci ręki, a wy wróciliście zdrowi i cali dorzuca rozpogodzony, otwierając drzwi kuchni.
Po chwili dochodzi do nas stamtąd odgłos przesuwania garnków i jakieś smakowite zapachy.
Ojen rzuca niespokojnie okiem na zegar, zrywa się z miejsca i siada przy radioodbiorniku. To pora komu-
nikatu meteorologicznego z Tromso. W cieple izby nasze przemoczone ubrania zaczynają parować.
Za oknami wiatr zawodzi swą monotonną pieśń. W uszach, pełnych jeszcze łoskotu morza, brzęczy jed-
nostajny cykot chronometru odmierzającego czas. Wtóruje mu stuk klucza radiostacji. Wstaję, by przeprowadzić
obserwacje meteorologiczne. Trzeba zastąpić nieobecnego Roalda.
Wszystko powraca do zwykłego, pracowitego trybu życia stacji polarnej. Jakby nic nie zaszło. Jakby się nic nie
wydarzyło...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]