[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Bond ruszył na drugą stronę ulicy, ale w tej chwili usłyszał jęk z przedniego siedzenia
taksówki i odwróciwszy się spostrzegł, że Ernie Cureo osuwa się zza kółka na podłogę. Bond
natychmiast zapomniał o płonącym aucie, szarpnął drzwi taksówki i pochylił się nad
kierowcą. Krew była wszędzie, ale całe ramię Erniego wręcz się w niej kąpało. Bond
dzwignął go do pozycji siedzącej i taksówkarz otworzył oczy.
- Och, brachu - powiedział przez zaciśnięte zęby - wyciągnij mnie stąd i jedz jak
szatan. Zaraz ten Jag siądzie nam na karku. Potem do lekarza.
- Okay, Ernie - odparł Bond wsuwając się za kierownicę. - Wszystkim się zajmę.
Wrzucił bieg i jak najszybciej odjechał ulicą, pozostawiając za sobą płonący wóz i
przerażonych ludzi, którzy zmaterializowali się z półmroku i patrzyli teraz dłońmi zasłaniając
usta.
- Zasuwaj - mamrotał Ernie Cureo. - Tą ulicą zbliżymy się do drogi na Boulder Dam.
Widzisz coś w lusterku?
- Jedzie za nami szybko niski wóz na postojowych - odrzekł Bond. Może ten Jaguar.
Jakieś dwie przecznice z tyłu.
Wdepnął pedał gazu i auto pomknęło z szumem opustoszałą ulicą.
- Zasuwaj - powiedział Ernie Cureo. - Musimy się gdzieś przyczaić, żeby ich zgubić.
Mam pomysł. W miejscu, gdzie ta ulica dochodzi do Dziewięćdziesiątej Piątej, jest Jaskinia
Namiętności. Kino dla zmotoryzowanych. O, tutaj. Zwolnij. Ostro w prawo. Widzisz te
światła? Wjedz tam szybko. Dobra. Prosto po tym piasku i między samochody. Spokojnie.
Stop.
Wóz zatrzymał się w ostatnim z kilku szeregów aut ustawionych przodem do
piętrzącego się w niebo betonowego ekranu, na którym olbrzymi mężczyzna mówił coś do
olbrzymiej dziewczyny.
Bond powiódł wzrokiem po rzędach metalowych słupków przypominających liczniki
parkingowe, z których można było podłączyć do wozów głośniki przekazujące dzwięk filmu.
W tym momencie do kina wjechały dwa nowe samochody i ustawiły się w ostatnim szeregu.
%7ładen nie był tak niski, jak Jaguar. Ale zapadł już zupełny mrok, widać było coraz mniej i
Bond siedział przekręcony w fotelu wbijając oczy we wjazd.
Pojawiła się bileterka; ładna dziewczyna w stroju pazia z zawieszoną na szyi tacą.
- Płacicie, panowie, dolara - powiedziała zaglądając do wnętrza samochodu, by
stwierdzić, czy na podłodze nie kryje się trzeci klient. Za pomocą jednego z zawieszonych na
prawym ramieniu przewodów podłączyła do najbliższego słupka mały głośnik i zawiesiła go
na oknie od strony Bonda. Olbrzymi mężczyzna i olbrzymia dziewczyna poczęli rozmawiać z
ożywieniem.
- Coca-cola, papierosy, słodycze? - zapytała dziewczyna przyjmując od Bonda
banknot.
- Dziękuję, nie - odparł Bond.
- Jak pan sobie życzy - powiedziała ruszając w stronę nowo przybyłych.
- Człowieku, na rany Boskie wyłącz ten kit! - poprosił przez zaciśnięte zęby Ernie
Cureo. - I uważaj. Damy im jeszcze chwilę. Potem do lekarza. Wydłubać pestkę.
Głos miał słaby i teraz, skoro dziewczyna odeszła, półleżał wsparty głową o drzwi.
- Już niedługo, Ernie. Spróbuj wytrzymać. - Bond manipulował głośnikiem, aż znalazł
przełącznik i uciął swarliwe głosy. Olbrzymi facet na ekranie wyglądał tak, jakby miał zamiar
uderzyć kobietę, której usta rozwarły się w bezgłośnym krzyku.
Bond odwrócił się i natężając wzrok próbował przeniknąć ciemność. Wciąż nic.
Zerknął na pobliskie wozy. Dwie przyklejone do siebie głowy. Bezkształtny tłumok na
tylnym siedzeniu. Dwie zesztywniałe w ekstazie uniesione ku górze stare twarze. Refleks
światła na przechylonej butelce.
A potem do jego nozdrzy dotarł ciężki zapach płynu po goleniu, z ziemi uniosła się
mroczna postać, poczuł lufę na wysokości twarzy, a jakiś głos od strony Erniego Cureo
wyszeptał cicho: - Okay, chłopaki. Tylko spokojnie.
Bond spojrzał w lewo i zobaczył obok siebie nalaną twarz. Oczy zimne i
uśmiechnięte. Wilgotne usta rozchyliły się i wyszeptały: - Wysiadaj, dżemojadzie, albo twój
kumpel dostaje w czapę. Mój przyjaciel ma tłumik. Jedziesz z nami na przejażdżkę.
Bond odwrócił głowę i zobaczył przy karku Erniego Cureo czarną metalową parówkę.
Podjął decyzję.
- Okay, Ernie - powiedział. - Lepiej jeden niż dwóch. Pojadę z nimi, ale zaraz wrócę i
wezmę cię do lekarza. Uważaj na siebie.
- Zabawny facet - powiedział nalana twarz. Otworzył drzwi wciąż mierząc w twarz
Bonda.
- Przykro mi, bracie - powiedział Ernie Cureo zmęczonym głosem. - Przypuszczam... -
nastąpiło głuche tąpnięcie, gdy pistolet uderzył go za uchem. Ernie osunął się w przód i leżał
cicho.
Bond zacisnął zęby, a pod jego marynarką nabrzmiały mięśnie. Zastanawiał się czy
zdoła wydobyć Berettę. Przeniósł wzrok z jednej broni na drugą, mierząc odległość, oceniając
szansę. Dwie pary oczu nad dwiema lufami płonęły żądzą mordowania, pragnieniem
znalezienia pretekstu, by go zabić. Dwoje ust uśmiechało się z nadzieją, że czegoś spróbuje.
Poczuł, jak krew się w nim studzi. Zaczekał jeszcze chwilę, a potem, z dłońmi wyciągniętymi
przed siebie, wysiadł powoli z auta upchnąwszy gdzieś w głębi duszy mordercze zamiary.
- Idz do bramy - powiedział miękko nalana twarz. - Zachowuj się naturalnie.
Trzymam cię na muszce.
Jego broń znikła, ale dłonie kryły się w kieszeniach. Drugi mężczyzna zajął miejsce
po prawej stronie Bonda. Jego dłoń spoczywała na pasku spodni.
Wszyscy trzej ruszyli w stronę wyjścia, a księżyc wyłaniający się zza gór poganiał
przed nimi po piaszczystym gruncie ich długie cienie.
18. SPECTREVILLE
Czerwony Jaguar stał za bramą, zaparkowany blisko muru. Bond pozwolił się rozbroić
i usiadł koło kierowcy.
- %7ładnych sztuczek, jeśli chcesz mieć łeb na miejscu - powiedział nalana twarz,
gramoląc się do bagażnika obok kijów golfowych. - Trzymam cię pod spluwą.
- Przyjemny żeście kiedyś mieli wozik - rzekł Bond. Potrzaskana szyba leżała na
płask, a między pozbawionymi błotników przednimi kołami sterczał na kształt proporczyka
wydarty z chłodnicy kawałek chromu. - Dokąd jedziemy tym wrakiem?
- Zobaczysz - odparł kierowca, kościsty mężczyzna w baczkach, którego usta
zdradzały okrucieństwo. Wyjechał na drogę i przyspieszając ruszył ku miastu. Wnet znalezli
się w dżungli neonów, przebyli ją i pomknęli dwupasmową szosą wijącą się ku górom przez
skąpaną w blasku księżyca pustynię.
Pojawił się wielki znak 95 i przypomniawszy sobie, co mu mówił Ernie Cureo, Bond
pojął, że jedzie do Spectreville. Skulony na siedzeniu, by chronić twarz przed kurzem i owa-
dami, rozmyślał o najbliższej przyszłości i sposobie wzięcia rewanżu za przyjaciela.
A więc ci dwaj ludzie, jak również dwaj z Chevroleta, zostali wysłani, by go
przywieść przed oblicze Mr Spanga. Czemu potrzeba było aż czterech mężczyzn? Bo przecież
to zbyt grubokalibrowa reakcja na zlekceważenie poleceń, jakiego dopuścił się w kasynie?
Ze strzałką szybkościomierza oscylującą w okolicy osiemdziesięciu mil na godzinę
wóz gnał prostą jak strzała drogą. Słupy telegraficzne przelatywały mimo z regularnością
metronomu.
Bond poczuł nagle, że brak mu odpowiedzi na wiele pytań.
Czy został ostatecznie zdemaskowany jako przeciwnik Spangled Mob? Mógł się
wyłgać z gry w ruletę argumentem, że nie zrozumiał rozkazów; jeżeli zaś okazał się odrobinę
kłopotliwy wobec czterech wysłanych po siebie facetów, to może przynajmniej udawać, że
uznał ich za przedstawicieli nieprzyjaznego, gangu. Czemu nie zadzwoniliście po prostu do
mojego pokoju, skoro byłem wam potrzebny? - słyszał bez mała, jak pyta pełnym urazy
tonem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]