[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie tylko wybrać sobie przypadkiem szczęśliwe miejsce, gdzie ukryty za wałem przeciwpo-
wodziowym oczekiwałem na gęsi, żerujące na polach po drugiej stronie wału, ale i w chwili,
gdy wreszcie nadleciały, strzelić z dwóch luf i ujrzeć ze wzruszeniem, jak dwie gęsi walą się
na ziemię. Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć z wrażenia, że oto dopiąłem swego i nikt mi już nie
odbierze tego imponującego dubleta, gdy jedna z gęsi, najwyrazniej zbarczona, poderwała się
nagle i nim zdążyłem naładować broń, zniknęła za pobliską rzeką. Spokojnie, człowieku,
powiedziałem sobie z naciskiem, bądz wyrozumiały dla losu. Chciałeś przecież mieć wreszcie
choć jedną gęś i masz tę jedną gęś. O co ci chodzi?
Mówiłem-masz gęś - bo ta gęś leżała na śniegu, widziałem ją w ostrym słońcu i wy-
starczyło tylko iść po nią albo posłać sukę, o której na chwilę w natłoku wrażeń zapomniałem.
Nadszedł Mikołaj, który zajmował stanowisko nieco dalej i mógł tylko obserwować moje su-
kcesy, bowiem gęsi przeleciały w odległości, uniemożliwiającej mu strzał. Ledwie słuchałem
gratulacji, których mi nie szczędził. Sam miał już w życiu na rozkładzie sporo gęsi, więc nie
musiał się zbytnio martwić, że mu tym razem nie wyszło. Chciałem jak najszybciej podnieść
tę gęś, poczuć w ręku jej ciężar. I zaraz okazało się, że nie jest to takie proste.
Otóż gęś spadła na małą wysepkę, która powstała w wyniku wysokiego stanu wody w
przepływającej opodal rzeczce. Rzeczka wylała, a rozlewiska sięgały gdzieniegdzie aż do
niedalekiej Warty, również toczącej wysoką wodę. Szerokość pasma wody, oddzielającego
nas od wysepki, była niewielka, ale środkiem bulgotał ciemny nurt, a brzegi pokrywała kra,
zamaskowana śnieżnym kożuchem. Zrobiłem nieostrożny krok, lód trzasnął i znalazłem się w
lodowatej wodzie.
- Nie szalej - odezwał się Mikołaj z przyganą i zrozumiałem, że gnany niecierpliwą
pożądliwością popełniłem głupstwo, które on ocenił jak należy. - Masz przecież, do licha,
psa!
Wycofałem się zawstydzony i krzyknąłem do Damy, która kręciła się już nad brzegiem:
- Aport! Tam!
Wskazywałem natrętnie na gęś, choć ślepy by ją zauważył, a cóż dopiero bystra suka.
Dama rzuciła się do wody, lód zaczął się hałaśliwie łamać, przepłynęła pas otwartej wody,
walcząc z prądem, potem po pękającej skorupie lodowej wspięła się na przeciwległy brzeg i
za chwilę była już przy gęsi. No, proszę, pomyślałem z dumą, pierwszy raz ma zaszczyt
aportować dziką gęś, a poczyna sobie jakby to robiła codziennie. Powiedziałem głośno,
pokrywając emocję niedbałym tonem:
- No, daj, daj, Dama! Aport!
- Ona się jakoś dziwnie zabiera do tej gęsi - mruknął Mikołaj. Przemilczałem tę uwagę,
którą uznałem za niemal obrazliwą dla mojej suki.
- Daj, Dama! Aport!
Suka chwyciła gęś i zaczęła ciągnąć to w tę, to w inną stronę, jakby bawiła się albo
straciła poczucie rzeczywistości.
- Dość tego! Aport! - krzyknąłem, a w okrzyku zabrzmiał wyrazny akcent grozby. - To
duża, ciężka gęś, ona nie może sobie z nią poradzić - dodałem półgłosem, kierując to
usprawiedliwienie zarówno do Mikołaja, jak i do siebie.
- Dobrze, ale dlaczego ona ją ciągnie nie na brzeg, ale właśnie coraz dalej od brzegu -
ubrał Mikołaj w okrutne słowa to, co przecież widziałem na własne oczy.
- Daj! - wrzasnąłem w pasji. - Aport!
Dama zareagowała na mój okrzyk, wypuszczając z pyska gęś z wyrazną ulgą. Jej
zapach uznała za mało atrakcyjny, wręcz odpychający. Skoczyła w ciemny nurt i za chwilę
była przy mnie, próbując mnie udobruchać wesołym merdaniem ogonka. Zdrętwiałem. Co się
z nią dzieje, do diabła! Co ją opętało? Oddalona o kilkadziesiąt metrów gęś, którą już niemal
ważyłem w ręku, stała się nagle drogocennym, niedostępnym klejnotem za kuloodporną
szybą.
- Wracaj! Aport! - popchnąłem sukę, zapominając w podnieceniu, że takie kąpiele w
lodowatej wodzie nie są dla psa myśliwskiego szczególnie zalecaną kuracją. Dama z umiarko-
wanym zapałem skoczyła do wody i znów znalazła się w pobliżu gęsi. Pobiegała po wysepce,
wróciła, wreszcie chwyciła gęś i zapierając się na czterech łapach, zaczęła ciągnąć ją to tu, to
tam, jak szczeniak, dla którego wszystko, co go otacza służy do zabawy, a nie doświadczona
już, choć młoda suka, która powinna znać swoją rolę. Znalazłem gdzieś długą gałąz i
spróbowałem zmierzyć głębokość nurtu, opływającego wysepkę.
- Nie, nie, daj spokój - zawołał Mikołaj. - Chyba nie zamierzasz włazić w grudniu do
wody po głupią gęś? - Poprawił się szybko: - To bardzo cenna zdobycz, ale zdrowie chyba
ważniejsze. Chcesz koniecznie złapać zapalenie płuc? Tu jest głęboko, od razu widać.
W tej chwili nurt porwał moją gałąz, nim zdążyłem domacać się dna, a jednocześnie
Dama chlupnęła do wody, wydostała się z wysiłkiem na brzeg po śliskim, trzaskającym i
grzechoczącym lodzie, otrząsnęła się energicznie i podbiegła do mnie, zaglądając mi w oczy z
ufnością i nadzieją. Popatrzyłem na nią z gorzkim wyrzutem. A toś się popisała, moja miła,
dla Mikołaja jesteś już spalona. Ja ci pewnie wybaczę, czego się wreszcie nie wybacza bli-
skim i kochanym, ale opinię zszargałaś sobie na amen.
- Chodzmy - powiedziałem zgnębionym głosem, nie próbując nawet swoim zachowa-
niem wywołać wrażenia, że bywają większe klęski niż nie podniesiona gęś, że już odfajko-
wałem tę przygodę i do jutra o niej zapomnę. O nie! To była prawdziwa katastrofa, której w
owej chwili, tracąc wszelką miarę, nie mogłem z niczym porównać. Zmieszne, powie ktoś,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]