[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wschodzącego słońca. Luddhew pierwszy rozpoznał, iż nie były to skalne klify, lecz masywne
dzieła rąk ludzkich, mury wielkiego miasta, kopuły świątyń, szczyty wystawnych
grobowców.
W połowie lata nadszedł koniec czasu wylewów. Obecnie pola o kształtach trójkątów i
prostokątów rozciągały się po obu brzegach rzeki niczym misternie tkana kompozycja.
Ziemia na polach była żyzna, spulchniona i czarna. Rodziła głównie bulwy, ryż i winogrona.
Zniadzi, smukli Shemici, niemal nie do odróżnienia od Stygijczyków z przeciwległego brzegu
Styksu, pracowali na roli całymi rodzinami. W niektórych miejscach doprowadzili nawet
drewnianymi akweduktami wodę, by nawodnić glebę w okresie suszy.
Ciągnąca się przez równinę droga okazała się twarda i ubita niezliczonymi
dziesiątkami stóp, kół i kopyt. Mimo iż wciąż posuwali się na południe, cyrkowcy nie
widzieli już rzeki. Wokół nich falowało morze zbóż i papirusów. W cieniu smukłych palm
daktylowych przycupnęły skromne chaty, otoczone przez małe, starannie utrzymane poletka,
gdzie uprawiano cebulę i bawełnę. Powietrze ciężkie było od wilgoci. %7łar dawał się we znaki,
podobnie jak chmary uciążliwych much i komarów.
I nagle oczom wędrowców ukazała się obsydianowej barwy tafla wody w oprawie
bujnej, gęstej zieleni. Droga zamieniła się w błotnistą ścieżkę i wreszcie, koniec końców,
zniknęła w czarnej głębinie. Tymczasem na rzece ukazały się rozłożyste barki zmierzające w
stronę brzegu, a z oddali dobiegł smętny śpiew.
Cóż za szczęście! zawołał Zagar do Luddhew. Przewoznicy najwyrazniej
dostrzegli nas na trakcie i wypłynęli nam naprzeciw. Nie będziemy musieli godzinami czekać
i oganiać się przed tymi natrętnymi muchami. Nachylił się, by odegnać czarną, brzęczącą
chmurę, która kołowała nad drgającym nerwowo pyskiem osiołka. Przygotujcie sakiewki,
ale nie lękajcie się. Dopilnuję, żeby was nie oszukano.
Barki podpłynęły bliżej, pchane drągami i wiosłami przez siedzących rzędami wzdłuż
burt wioślarzy.
Aodzie te zbudowane były z grubo plecionych warstw trzcin, odpornych na wodę, a
łatwiejszych w tym rejonie do pozyskania niż drewno. Z desek zbudowano jedynie kile i
pokłady. Barki gładko cięły wodę, aż wreszcie osiadły miękko w mule o kilka stóp od brzegu.
Załoga zaczęła wywlekać i odpowiednio układać platformy oraz drewniane kłody, by
ciężkie wozy mogły wjechać na pokład. Muły, popędzane przez cyrkowców, weszły do wody
i z trudem ciągnęły swój ładunek. Conan, popychając obsuwający się raz po raz wóz,
oczekiwał, że lada chwila któreś koło lub kopyto przebije dno łodzi i zatopi ją. Jego obawy
okazały się jednak bezpodstawne.
Wreszcie członkowie trupy również dostali się na pokład. Barki, mimo iż zbudowane
z trzcin i papirusu, miały zgrabne, uniesione w górę dzioby i rufy. Pasażerowie uklękli
między rzędami wioślarzy i dopiero wtedy zaczęły się targi o opłatę za przewóz. Kapitan
floty, korpulentny mężczyzna w ubłoconym, przemoczonym odzieniu i brudnym turbanie, jął
kłócić się zawzięcie z Mistrzem Luddhew. Do dyskusji raz po raz wtrącał się z ożywieniem
Zagar. Ostatecznie spór zakończył się, kiedy pękata sakiewka trafiła do rąk poławiacza
talentów, który wyjąwszy z niej kilka monet, podał mieszek kapitanowi.
Wioślarze w mig wzięli się do dzieła, intonując posępnymi, mrukliwymi głosami swą
rytmiczną pieśń. Aodzie odbijały od brzegu z szelestem i chrobotem, ich dna szorowały o
podwodne kłody i trawy.
Kiedy jednak wydostali się na spokojniejsze wody, prędkość, z jaką płynęli, niemal
niedostrzegalnie zaczęła się zwiększać. Lekka bryza unosiła wokół nich rzeczne opary,
przesycone silnym, słodkawym fetorem, niemal równie ciężkim i gęstym jak ciemna toń
rozcinana dziobami barek. Nawet srogie południowe słońce jakby utraciło swą moc w
wilgotnym królestwie potężnego Styksu.
Po pewnym czasie podróżni zagłębili się w labirynt wysepek i ujść rzecznych, gdzie
kluczyli niesieni tajemniczymi prądami rzecznymi. Wreszcie nurt stał się głębszy i
czarniejszy. Wtedy to żeglarze wyciągnęli z wody wiosła i sznurowymi pętlami umocowali je
przy burtach, inaczej bowiem nie byliby w stanie stawić oporu rwącemu prądowi. Jego
kierunek i siłę można było sprawdzić, obserwując ruchy przybrzeżnych trzcin, ale Conanowi
wydawało się, że barki w ogóle nie posuwają się naprzód.
Wody Styksu zamieszkiwały dziwne stworzenia. Cymmerianin wypatrzył żółwie o
zaokrąglonych pyskach i gruzłowatych skorupach oraz wielkie ryby, którym z łbów wyrastały
dziwne czułki. Dostrzec też można było pokryte łuską grzbiety ogromnych krokodyli,
płynących tuż pod wodą bądz ześlizgujących się z błotnistego brzegu. W pewnym momencie
przed dziobem pierwszej z barek wyłoniła się rozwarta paszcza uzbrojona w olbrzymie
zębiska dobył się z niej przeciągły gardłowy ryk. Był to tak zwany koń rzeczny, inaczej
mówiąc hipopotam. Conan napotkał już kiedyś to zwierzę na zachodnich trzęsawiskach.
Pojawienie się hipopotama spłoszyło muły, które szamocząc się wypchnęły za burtę kilku
wioślarzy.
Wreszcie zostawili w tyle najniebezpieczniejszy i najgłębszy odcinek rzeki. Znów
pojawiły się porośnięte trzcinami moczary. Tym razem jednak pas trzęsawisk okazał się dużo
rozleglejszy, aż przeszedł w płaskie, otwarte równiny i tereny pustynne. Wioślarze musieli
popychać barki drągami, by nie utknęły w moczarach, i sporo wody upłynęło, nim podróżni
znów ujrzeli na brzegu nagich, zajętych pracą w polu wieśniaków. Barki prześlizgiwały się
rzecznymi kanałami. W końcu przycumowali do kamiennego nabrzeża.
Tu dopiero można było zauważyć inne łodzie i prowizoryczne trzcinowe szałasy.
Ospali chłopi zeszli się, by sprowadzić wozy z łodzi na brzeg. Gdy muły znalazły się
już na suchym gruncie i ponownie je zaprzęgnięto, wieśniacy na wyprzódki zaczęli domagać
się zapłaty. Niektórzy nawet chcieli się zatrudnić przy cyrkowcach.
Kapitan tymczasem bezczelnie zażądał dodatkowej stawki za nadmiernie ciężki
ładunek. Zagar nader niechętnie wysupłał z sakiewki żądaną sumę. Wreszcie, spożywszy suty
posiłek i popiwszy go aż w nadmiarze wodą ze Styksu, trupa Luddhew ponownie ruszyła w
drogę.
Trakt stawał się coraz szerszy, biegł nasypem ponad polami i kanałem, biały jak kość,
utwardzony kamieniami i lśniącym w promieniach słońca żwirem. Bocznymi ścieżkami
docierali doń inni wędrowcy handlarze objuczeni workami i koszykami, wieśniacy na
wozach ciągniętych przez osły i woły oraz całe gromady najemnych wiejskich robotników
maszerujących boso pod czujnym okiem surowego nadzorcy.
Przechodnie ze zdumieniem przyglądali się cyrkowej trupie, barwnym wozom i
stąpającym majestatycznie dzikim zwierzętom. Obowiązki jednak bądz też lęk nie pozwoliły
zbliżyć się do taboru ani podążyć za nim. W najszerszych miejscach na trakcie mogły się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]