[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozstrzelano, a czwartego powieszono na ubiance.
Svenka widzia , e pora ucieka . Dzie a sztuki nale y teraz do niego i nie zamierza
ich zostawia . Nie odziedziczy wszystkich kontaktów Dortlicha, ale móg zdoby dobre
papiery. W Szwecji te nikogo nie zna , zna za to mnóstwo marynarzy z promów
kursuj cych mi dzy Szwecj i Ryg , którzy mogliby zaj si przesy .
Ale wszystko po kolei.
W niedziel za kwadrans siódma rano z bloku wysz a gosposia starego Dordicha. By a
bez nakrycia g owy, eby nikt nie pomy la , e idzie do ko cio a, nios a równie du ksi
w chustce, a w niej Bibli .
Mniej wi cej dziesi minut po jej wyj ciu stary us ysza kroki na schodach, kroki
kogo ci szego ni Bergid. Z korytarza dobieg cichy zgrzyt i szcz k - kto otwiera
wytrychem drzwi.
Stary Dordich podci gn si z trudem na poduszkach.
Pchni te od zewn trz drzwi zawadzi y o próg. Stary poszpera w szufladzie stolika
przy ku i wyj lugera. Omdlewaj c z wysi ku, schowa go pod koc.
Zamkn oczy i otworzy je dopiero wtedy, gdy otworzy y si drzwi do pokoju.
- pi pan, Herr Dortlich? Mam nadziej , e nie przeszkadzam - powiedzia Svenka.
By po cywilnemu i mia przylizane w osy.
- Aaa, to pan - mrukn starzec. Twarz mia jak zwykle srog , ale na szcz cie by
bardzo os abiony.
- Przychodz w imieniu Bractwa Policjantów i Celników - ci gn Svenka. -
Robili my porz dki w szafkach i znale li my rzeczy pa skiego syna.
- Nie chc ich. We cie je sobie. Wy ama pan zamek?
- Nikt nie otwiera , wi c wszed em. Pomy la em, e zostawi pude ko i wyjd . Mam
klucz pa skiego syna.
- On nie mia klucza.
- Jego wytrych.
- W takim razie niech pan je za sob zamknie.
- Porucznik Dortlich zapozna mnie cz ciowo z pa sk ... sytuacj i pa skimi
yczeniami. Czy je pan spisa ? Ma pan dokumenty? Jako bractwo uwa amy, e powinni my
spe ni pa skie yczenia co do joty, to nasz obowi zek.
- Tak - odpar Dortlich. - Mam. Podpisane i po wiadczone. Kopi wys em do
ajpedy. Nie musi pan nic robi .
- Owszem, musz . Pozosta a jedna rzecz. - Svenka postawi pude ko.
Z u miechem na ustach podszed do ka, wzi z krzes a poduszk , jak wielki paj k
skoczy w bok, przydusi Dortlichowi poduszk twarz, usiad na nim okrakiem z kolanami na
ramionach, skrzy owa okcie i przygniót go ca ym ci arem cia a. Starzec si nie rzuca . Jak
ugo to potrwa?
Nagle co wbi o mu si w krocze. Koc si wybrzuszy , luger wypali . Svenka poczu ,
e pali go skóra, e pali go g boko w brzuchu - upad do ty u. Stary podniós pistolet i wci
strzelaj c przez po ciel, trafi go w pier i podbródek, a gdy lufa pistoletu opad a troch ni ej,
postrzeli si w stop . Serce bi o mu coraz szybciej, szybciej, szybciej i szybciej, wreszcie
stan o. Zegar nad kiem wybi siódm , ale on s ysza tylko cztery pierwsze uderzenia.
59
Wysokie czo o pó nocnej pó kuli powy ej pi dziesi tego równole nika omiata nieg,
omiata Kanad , Islandi , Szkocj i Skandynawi . W Grisslehamn w Szwecji sypie do morza,
bo gdy prom z trumn wp ywa do portu, szaleje tam nie yca.
Agent przewo nika zadba o czteroko owy wózek i pomóg czterem pracownikom
domu pogrzebowego za adowa na trumn . Na nabrze u wózek nabra szybko ci i wjecha
ramp na nabrze e prze adunkowe, gdzie czeka a ci arówka.
Ojciec Dortlicha nie mia rodziny, lecz jego yczenia by y jasne i wyra ne. W adze
Stowarzyszenia Pracowników Morskich i Rzecznych w K ajpedzie dopilnowa y, eby je
spe niono.
Ma a procesja sk ada a si z karawanu, furgonetki z sze cioma grabarzami i
samochodu wioz cego dwóch starszych krewnych.
Nie, eby o Dortlichu zapomniano, po prostu wi kszo jego przyjació z dzieci stwa
nie a, a z krewnych nie pozosta prawie nikt. By rednim synem, niezale nym
indywidualist - entuzjazm dla rewolucji pa dziernikowej oderwa go od rodziny i rzuci do
Rosji. Syn budowniczego okr tów sp dzi ycie jako marynarz. Ironiczne, uznali dwaj starcy
jad cy za karawanem w zacinaj cym niegu.
Mauzoleum rodzinne Dortkchów - szary granit - mia o wyci ty nad drzwiami krzy i
gustowne szybki w prze roczach, zwyczajne kolorowe szk o, nic wyszukanego.
Cmentarny dozorca, cz owiek sumienny, zamiót cie do drzwi mauzoleum,
zamiót równie schody. Przez r kawiczki z jednym palcem czu zimno wielkiego, elaznego
klucza i eby pokona opór zgrzytliwych zapadek, musia przekr ci go w zamku obiema
kami. Grabarze otworzyli du e podwójne drzwi i wnie li trumn do rodka. Na jej wieku
by emblemat komunistycznych zwi zków zawodowych. Komunistyczny emblemat w
mauzoleum? - zamruczeli krewni.
- Potraktujcie to jak braterskie po egnanie od tych, którzy znali go najlepiej -
powiedzia kierownik domu pogrzebowego, kaszl c w r kawiczk . Kosztowna trumna jak na
komunist , pomy la , zastanawiaj c si , jakiej za dali mar y.
Dozorca mia w kieszeni tubk bia ego smaru litowego. Posmarowa nim kamie pod
nó ki trumny, eby wesz a bokiem do niszy i grabarze ucieszyli si , e mog j po prostu
wepchn , bo d wign jej nie daliby rady.
obnicy popatrzyli po sobie. Nikt nie mia ochoty si pomodli , wi c zamkn li
mauzoleum i w g stej zamieci wrócili do samochodów.
Na pos aniu z dzie sztuki le y nieruchomo ojciec Dortlicha, drobny starzec z sercem,
które cina lód.
Przemin lata i zimy, przemin jesienie i wiosny. Z wy wirowanej cie ki dobiegaj
czasem przyt umione g osy, czasem zawita tam p d dzikiego pn cza. Na kolorowych
szybkach zbiera si kurz i wiat o agodnieje. Wiatr zawiewa li mi, potem niegiem, i tak na
okr o. Obrazy z twarzami, które Hannibal Lecter tak dobrze zna, spoczywaj w ciemno ci
niczym zwoje pami ci.
60
Nad brzegami rzeki Lievre w kanadyjskim Quebeku pada nieg. Wielkie mi kkie
atki wiruj w nieruchomym porannym powietrzu i lekkie jak piórko osiadaj na parapetach
Ostoi Karibu, zak adu preparowania zwierz t.
Osiadaj równie niczym piórka na w osach Hannibala Lectera, który idzie le
drog do zak adu. Zak ad jest otwarty. S yszy d wi ki Och, Kanado! z radia na zapleczu -
nie zaczyna si mecz dru yn szkolnej ligi hokejowej. Na cianach wisz g owy zwierz t.
Na samej górze g owa osia, a pod ni , niczym malowid a w Kaplicy Syksty skiej, lis
polarny, pardwa, eb jelenia o agodnych oczach, g owa rysia i rysia rudego.
Na ladzie, na tacce z wysokimi brzegami, le szklane oczy. Hannibal stawia torb na
pod odze i grzebie w ród nich palcem. Wybiera dwoje najbardziej wyblak ych, dla jelenia i
zdech ego husky. Wyjmuje je z tacki i uk ada obok siebie na ladzie.
Wchodzi w ciciel zak adu. Broda Bronysa Grentza jest ju przyprószona siwizn ,
siwiej mu równie skronie.
- Tak? Czym mog s ?
Hannibal patrzy na niego, znowu grzebie w tacce i znajduje oczy pasuj ce kolorem do
jego br zowych oczu.
- Pan w jakiej sprawie?
- Przyszed em odebra g ow - odpowiada Hannibal.
- Któr ? Ma pan pokwitowanie?
- Nie widz jej na cianie.
- Pewnie jest na zapleczu. Hannibal ma propozycj :
- Móg bym tam zajrze ? Poka panu która to.
Bierze ze sob torb . W torbie jest ubranie, tasak i gumowy fartuch z napisem:
W asno Akademii Medycznej imienia Johnsa Hopkinsa .
Bardzo interesuj ce by o porównanie jego korespondencji i notesu adresowego z list
poszukiwanych gestapowców, rozes an po wojnie przez Brytyjczyków. Grentz
korespondowa z wieloma lud mi w Kanadzie i Paragwaju oraz kilkoma w Stanach
Zjednoczonych. Hannibal przejrza dokumenty w poci gu, w prywatnym przedziale, który
zafundowa sobie za pieni dze z kasy Litwina.
W drodze powrotnej do Baltimore, gdzie odbywa sta , zatrzyma si na chwil w
Montrealu i tam wys paczk z g ow Grentza do jednego z jego kolegów po fachu, jako
nadawc podaj c innego.
Nie targa nim gniew na Grentza. Gniew nie targa nim ju wcale, nie prze ladowa y
go równie sny. By na wakacjach i zamiast je dzi na nartach, wola go po prostu zabi .
Poci g p dzi na po udnie, do Ameryki, taki ciep y i mi ciutko resorowany. Jak e
inaczej wygl da a jego d uga podró na Litw , któr odby jako ch opiec.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]