[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Willem szepnął:
- Dobra robota, Joseph.
Nie wiedziałem, czy mówił do mnie, czy do swego starego przyjaciela, ale niewiele
mnie to obchodziło. Nie ocierałem łez, pozwoliłem, aby spływały mi po twarzy, gdy
odwróciłem się w stronę Zgromadzenia. Odczekałem, aż Willem wyjdzie, a potem
zakończyłem obrady.
Tego popołudnia Diana Ltd wypuściła cztery dodatkowe wahadłowce. Batawia
opustoszała. Pozostał jedynie dwór i około miliona rzezników, piekarzy, producentów
świeczników i cywilów -i, oczywiście, tymczasowy gabinet.
Skoro już pokonałem ,,przeziębienie" i pokazałem się publicznie w sali
Zgromadzenia, nie było większego sensu nadal się ukrywać. Jako przyszły premier nie
mogłem wiecznie siedzieć w zamknięciu, nie wywołując komentarzy. Jako mianowany
przywódca partii, wchodzącej w kampanię wyborczą, musiałem spotykać się z ludzmi
przynajmniej z pewną grupą ludzi. Robiłem zatem, co do mnie należy, i otrzymywałem
codzienne raporty z postępów w rekonwalescencji Bonforte'a, który wracał do zdrowia, choć
bardzo powoli. Capek stwierdził, że w razie absolutnej konieczności będzie mógł się pojawić
publicznie w każdej chwili, choć osobiście tego nie doradza. Bonforte stracił co najmniej
dziesięć kilo i miał kiepską koordynację ruchów.
Rog robił, co mógł, aby chronić nas obydwu. Pan Bonforte wiedział już, że w jego
imieniu występuje dubler i, po pierwszym odruchu sprzeciwu, pogodził się z tą
koniecznością. Rog prowadził kampanię, konsultując się z nim jedynie w sprawach wyższej
polityki, a potem przekazywał mi jego stanowisko, które ja z kolei w razie potrzeby
przedstawiałem na forum publicznym.
Mnie również otoczono staranną opieką. Było mnie równie trudno spotkać, jak tajnego
superagenta. Nie przenieśliśmy się bowiem do pałacowych apartamentów premiera.
Wprawdzie byłoby to legalne, ale dość dziwne jak na szefa rządu tymczasowego. Moje biuro
znajdowało się na wzgórzu powyżej apartamentów lidera opozycji. Wejście do niego
wymagało przebrnięcia przez co najmniej pięć punktów kontrolnych. Nie dotyczyło to
jedynie kilku faworytów, wprowadzanych przez Roga ukrytym przejściem do biura Penny, a
stamtąd do mojego gabinetu.
Dzięki tej aranżacji mogłem przestudiować akta na temat każdego, kto próbował się ze
mną zobaczyć. Miałem je przed sobą nawet w czasie rozmowy, ponieważ w biurko
wmontowane było niewidoczne dla gościa zagłębienie z wizjerem, które w każdej chwili
mogłem zasłonić, gdyby rozmówca nie mógł usiedzieć na miejscu.
Wizjer miał jeszcze inne zalety. Rog mógł zastosować wobec gościa procedurę
specjalną i wprowadzić go wprost do mnie, pozostawić nas sam na sam, a następnie
zatrzymać się w gabinecie Penny, napisać dla mnie notatkę i wyświetlić ją przez wizjer. Były
to króciutkie informacje w rodzaju: ,Przyjmij go wylewnie i nic nie obiecuj" lub ,,On tylko
chce, aby jego żona została przedstawiona na dworze. Obiecaj mu i niech się wynosi", albo
nawet ,,Ostrożnie z nim. Reprezentuje grupę- huśtawkę i jest sprytniejszy, niż na to wygląda.
Przekaż go mnie, a ja już załatwię sprawę".
Nie wiem, kto naprawdę rządził. Prawdopodobnie seniorzy spośród zawodowych
polityków. Co rano na moim biurku czekał stos papierów do podpisu. Składałem na nich
koślawy gryzmoł Bonforte'a i Penny zabierała je natychmiast. Nigdy nie miałem czasu ich
przeczytać. Przerażała mnie sama wielkość machiny imperialnej. Raz, kiedy miałem
uczestniczyć w spotkaniu poza biurem, Penny zaprowadziła mnie tam na skróty przez
archiwum - ciągnące się w nieskończoność kilometry półek wyposażonych w pudełka na
mikrofilmy i pasy transmisyjne, żeby urzędnik nie musiał tracić czasu na ich noszenie.
Penny jednak uspokoiła mnie, że to tylko jedno skrzydło. Rejestr dokumentacji
zajmował całą ogromną jaskinię wielkości sali zgromadzeń. Ucieszyłem się, że rządzenie nie
jest moim zawodem, a jedynie, rzec by można, przemijającym hobby.
Spotkania z ludzmi stanowiły nieunikniony obowiązek, zazwyczaj kompletnie
bezsensowny, ponieważ decyzje podejmował Rog albo Bonforte za jego pośrednictwem.
Moim jedynym prawdziwym zadaniem było wygłaszanie przemówień. Rozpowszechniono
dyskretnie pogłoskę, iż mój lekarz obawia się, że infekcja wirusowa" poważnie nadwątliła
mi serce i zaleca pozostanie w niskiej grawitacji Księżyca przez całą kampanię. Nie
zaryzykowałbym wystąpienia w tej roli na Ziemi, a tym bardziej na Wenus. Zgromadzone
akta nie pomogłyby mi, gdybym musiał zmieszać się z tłumem, nie wspominając już o
nieznanych niebezpieczeństwach, grożących ze strony bandziorów Aktywistów. %7ładne z nas
nie miało nawet ochoty pomyśleć, co mógłbym wyśpiewać po podaniu do przedniego płata
mózgu najmniejszej dozy odpowiednich środków farmakologicznych.
Quiroga szalał po wszystkich ziemskich kontynentach, podstawiając na platformach
przed obliczem tłumów stereograficzne obrazy w miejsce własnej osoby. To jednak nie
martwiło specjalnie Roga Cliftona. Wzruszył ramionami i rzekł:
- Niech sobie gada. Nie ma już nowych wyborców, których można by skusić
publicznymi wystąpieniami na mityngach politycznych. To tylko męczy samego mówcę, a na
mityngi i tak przychodzą wyłącznie zwolennicy.
Miałem nadzieję, że wie, co mówi. Kampania była krótka, dzień rezygnacji Quirogi
od dnia ustalonego na datę wyborów dzieliło tylko sześć tygodni. Przemawiałem prawie
codziennie, albo na ogólnej sieci wizyjnej, w czasie skrupulatnie dzielonym z Partią
Ludzkości, albo nagrywałem przemówienia wysyłane następnie specjalnym wahadłowcem
dla pewnej grupy osób. Mieliśmy określoną procedurę: przekazywano mi projekt,
prawdopodobnie autorstwa Billa, choć nigdy go nie widywałem, następnie ja przerabiałem
mowę i Rog zabierał poprawioną wersję. Z reguły wracała do mnie jako zatwierdzona, choć
od czasu do czasu widywałem poprawki dokonywane pismem Bonforte'a, ostatnio tak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]