[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przez oparcie krzesła stojącego w kuchni.
Szum, świst, łup!
Trzecia myśl była bardzo podobna do drugiej, a dotyczyła lokalizacji kartki
z numerem telefonu Kate.
Szum, świst, łup!
O Boże.
Szum, świst, łup!
Dirk poczuł się bardzo, bardzo zmęczony tym, co wyprawia z nim dzisiejszy
dzień. Trapiło go przeczucie wiszącej nad głową katastrofy, lecz nadal nie potrafił
się domyślić, co leży u źródła tych przeczuć.
Szum, świst, łup!
No cóż, wiedział już, co należy zrobić. . .
Szum, świst, łup!
. . . nie ma zatem sensu dłużej tego odwlekać. Cicho odsunął stolik od drzwi.
Szum, świst. . .
Schylił się i gwałtownie otworzył drzwi, przemykając gładko pod orłem —
ten zaś wypadł na korytarz i uderzył w przeciwległą ścianę. Dirk zatrzasnął za
sobą drzwi, porwał z krzesła płaszcz, a samym krzesłem podparł drzwi.
Szum, świst, łup!
Szkoda, poczyniona drzwiom, była znaczna i robiła wrażenie. Dirk zaczął się
poważnie martwić, jak podobne zachowanie świadczy o stanie psychiki ptaka al-
bo też jaki będzie stan psychiki ptaka, jeśli ów będzie zachowywał się podobnie
jeszcze przez dłuższy czas.
Szum, świst. . . zgrzyt. . .
Ta sama myśl w tej samej chwili musiała najść i ptaka, gdyż po kilkusekundo-
wym miotaniu się, poskrzekiwaniu i drapaniu szponami drzwi zapadł w przygnę-
129
bione i pognębione milczenie, które po minucie stało się prawie tak samo męczące
jak poprzednie łomotanie.
Dirk zachodził w głowę, co też on może knuć.
Ostrożnie podszedł do drzwi i cicho odsunął nieco oparcie krzesła tak, żeby
spojrzeć przez dziurkę od klucza. Przykucnął i zajrzał. Z początku wydawało mu
się, że nic przez nią nie widać, że jest zapchana. Lecz po chwili leciutkie drgnienie
i nagły błysk tuż przy oku znienacka odkryły przed nim szokującą prawdę: orzeł
także przyłożył oko do dziurki od klucza i podglądał Dirka! Szok był tak potężny,
że Dirk omal nie wywrócił się na plecy. Lekko przestraszony i zbulwersowany
odsunął się od drzwi.
Nadzwyczaj inteligentny postępek, jak na orła, nieprawdaż? A może nie? Jak
by się tu upewnić? Nie mógł sobie przypomnieć żadnego ornitologa, do którego
mógłby zadzwonić w tej sprawie. Wszystkie kompendia leżały stertą w pokoju,
a Dirk nie sądził, by dało się bez końca bezkarnie wykonywać wciąż tę samą
kaskaderską sztuczkę, szczególnie zaś kiedy ma się do czynienia z orłem, który
zdołał wykombinować, do czego służą dziurki od klucza.
Udał się w pobliże zlewu i odszukał ścierkę. Złożył ją w tampon i, namo-
czywszy, przyłożył najpierw do ciemienia, które prześlicznie napuchło, a potem
do nosa, który nadal sprawiał mu ból, a poważne rozmiary osiągnął już na długo
przedtem. A jeśli ten orzeł był orłem o subtelnej wrażliwości i po prostu stra-
cił głowę na widok twarzy Dirka w jej obecnym, mocno sponiewieranym stanie?
Dirk westchnął i usiadł.
Telefon, któremu w następnej kolejności poświęcił uwagę, odpowiedział mu,
owszem, głosem Kate, ale z automatycznej sekretarki. Głos ten powiedział, bar-
dzo uprzejmie, że po sygnale może, proszę bardzo, nagrać dla niej wiadomość,
lecz ostrzegł jednocześnie, że Kate prawie nigdy nie przesłuchuje taśmy, w związ-
ku z czym lepiej rozmawiać z nią bezpośrednio, co na razie jest niemożliwe, bo
nie ma jej w domu, najlepiej więc niech zadzwoni jeszcze raz.
Dziękuję bardzo — pomyślał i odłożył słuchawkę.
Zdał sobie sprawę, że prawda przedstawia się następująco: przez cały dzień
odkładał otwarcie koperty, ponieważ bał się tego, co spodziewał się tam znaleźć.
I nie chodziło wcale o to, że sama myśl wydała mu się przerażająca — choć myśl,
że ktoś mógł sprzedać duszę zielonookiemu facetowi z kosą, jest przerażająca,
a za taką właśnie interpretacją wszystkie okoliczności przemawiały bardzo, bar-
dzo stanowczo. Jednak silniej przygnębiała go myśl, że tamten sprzedał duszę
zielonookiemu facetowi z kosą za udział w honorariach od przebojowego singla.
Gdyż tak właśnie to wszystko wyglądało. A może nie?
Dirk wziął ze stołu drugą kopertę — tę, która czekała na niego na wycieracz-
ce, a którą przyniósł posłaniec z jednej z wielkich londyńskich księgarni. Wyjął
zawartość: arkusz ze słowami piosenki „Ziemniak parzy”, napisanej przez Colina
Paingtona, Phila Mulville’a i Geoffa Ansteya.
130
Słowa te były, hm, niezbyt skomplikowane — stanowiły podstawową repety-
cyjną frazę w rytmie funk, budowały proste poczucie zagrożenia i miały w sobie
rodzaj radosnego grubiaństwa, które tak świetnie utrafiły w klimat zeszłego lata.
Brzmiało to tak:
Ziemniak parzy.
Więc nie bierz, go, nie bierz go, nie, nie bierz go.
Podaj go dalej, podaj dalej, dalej podaj go.
Spiesz się, bo złapią, o, złapią, złapią zaraz cie.
Podrzuć go. Komu? Komu? A komu chcesz.
Lepiej go nie mieć, kiedy przyjdzie wielki gość.
Mówię ci: lepiej go nie mieć, kiedy przyjdzie wielki gość.
Bo ziemniak parzy.
I tak dalej. Powtarzane wciąż frazy miotały się tam i z powrotem między po-
szczególnymi członkami zespołu, elektroniczna perkusja wybijała coraz cięższy
rytm, a do tego wszystkiego był jeszcze teledysk.
I to wszystko? Wielka mi rzecz. Przyjemny dom przy Lupton Road, podłogi
kryte poliuretanem i rozbite małżeństwo?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]