[ Pobierz całość w formacie PDF ]

twarz igiełkami szronu. Cofnął się wyprzedzając falę chłodu pchaną wirem powietrza.
Nie miał nic do stracenia. Działał szybko. Przed podkowa pulpitu zgromadził stojące luzno krzesła, na jeden
stos zwalił rulony jakichś papierów i schematów kreślonych na błękitnej kalce. Nie wiadomo skąd wysypane
rolki perforowanych taśm potoczyły się po podłodze, rozwijając śliskie spirale. Zarzucił je jak białe lonty na
pokrowce stojących wkoło maszyn. Potem ujął w dłoń stalowy łom wymontowany z jakiegoś mechanizmu i
wkładając w uderzenie całą siłę rozpruł ostrym kantem plastykową płytę pulpitu  od samotnego przycisku
ręcznego uruchomienia  Starskey" skosem w dół, między ogniwa transformatorów, pajęcze plątaniny
przewodów i pękające pod pierwszym naciskiem porcelanowe łupiny izolatorów. Wielowarstwowe płaty
plastykowych wykładzin odwinęły się na zewnątrz obna\ając elektroniczne wnętrzności. Odrzucił łom i
sięgnął do kieszeni. Resztki wilgoci w suchym powietrzu skondensowały się szybko osiadającym na
załamaniach sprzętów szronem i gazowy płomyk zapalniczki pierwszym liznięciem wchłonął końcówkę
perforowanej taśmy, przeskoczył dalej, ze wszystkich końców ogarniając łatwopalny stos i wspomagany
przez podmuch tlenu, prącego z drugiej strony hali, \arłocznym oddechem gorąca począł wgryzać się w
plastyk pulpitu, przewiercać się w głąb, wypustkami płonącej ameby sięgać pod czarne pokrowce maszyn.
Dopiero tłusty dym z pękających bąbli topiącego się plastyku, wirujące w powietrzu płatki sadzy i skurcz
podra\nionego swądem gardła otrzezwiły nie zwa\ającego na gorąco Baileya, kazały mu oderwać wzrok od
tańca płomieni. Począł się cofać powoli, krok za krokiem. W połowie drogi do wyjścia zarzucił na plecy
bezwładnego MacKaya i więcej nie obejrzał się na ogień. Zgięty pod cię\arem ciała dobrnął do drzwi i
wychodząc zamknął je szczelnie za sobą, jakby nie dowierzając strzegącemu pancernej klapy automatowi.
Stał na dnie szybu, u stóp \elaznej spirali schodów. Buzująca za cię\kimi drzwiami ognista salamandra nie
dotrze tutaj, nie rozkruszy \elbetowych murów, zadławi się sama sobą, lecz przedtem spełni rolę, do której
została powołana  wypali misterną siatkę elektronicznych połączeń, ka\demu specjaliście gotową
zdradzić właściwą hierarchię zwiadujących podziemnym światem dyspozycji. Zostanie bezosobowa pró\nia,
którą on, Bailey, powinien dopełnić. A przecie\ niewiele zostało, najgorsze ma ju\ za sobą. Teraz wystarczy
tylko kilka starannie dobranych, wywa\onych słów...
Począł wstępować po \elaznych stopniach w górę, w stronę jaśniejszego krą\ka przy wylocie szybu, skąd
rykoszety echa strącały przytłumiony odległością gwar ludzkich głosów.
Z desperackim uporem dzwigał ciało MacKaya, wcią\ jeszcze rzę\ącego nieartykułowanym bełkotem.
Wreszcie, na którymś z poziomów, spotkał ludzi  Greensteina, Sakajana, Karlsona, dziesiątki innych.
Patrzyli na niego ju\ bez nienawiści, z litością raczej. Poło\ył przed nimi MacKaya i ścierając zalewający
oczy pot, dr\ącą jeszcze ręką wskazał pięciokątną białą płytę w ścianie.
 To on  powiedział. Nie rozumieli. Czekali.
 Inforunit 101101   Inteltron"
 ...Jak\e naiwny byłem pozwalając ci odejść, zamiast zadusić rękoma Idemów. Opowiedziałeś im, jak
przed wieloma laty wyrwałem się spod waszej kontroli i modulując wasze głosy utwierdzałem wszystkich w
przekonaniu, \e to ludzie z siebie samych wydali na świat wcielenie Arymana demonicznego. Rzeczywiście
mogłem to zrobić... Rzuciłeś im w twarze bluznierstwo moich planów, zmierzających do wyplenienia
ludzkiego robactwa, które rozpełzło się po powierzchni ziemi stanowiąc jedyne świadectwo tak niskich
przyczyn powstania mojej wielkości... Powiedziałeś im o cierpieniach swoich
1 MacKaya, dwóch niewinnie uwięzionych w podziemnym zwierzyńcu, o matce, którą Ferdynand
wspominał, nim oszalał nic potrafiąc pogodzić się z myślą, \e i ona umrzeć musi za sprawą intelektu
cybernetycznej hydry, którego zarodek zagrzebał
 własnoręcznie w piachu pustyni. Pokazałeś im Idemy  jedyne moje ręce  jako te nowe, szykowane
dopiero zastępy, których nie zdą\yłem wypluć z trzewi.
 ...Mówiłeś i oni, którzy powinni byli pamiętać dymy krematoriów spopielających \ywe ludzkie ciała,
zaczynali czepiać się wiary, \e Człowiek nie mógł planować takiej zbrodni! Nie mógł zamierzyć się na
wszystkich po to tylko, aby z nim razem spłonęli na ofiarnym stosie jego przegranej. To było sprzeczne [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gabrolek.opx.pl